Gdy Paweł przebywał z Żydami, dawał przykład wierności przepisom Prawa. Jadł tylko koszerne potrawy i zachowywał żydowskie obyczaje. Gdy siadał do posiłku z poganami, jadł to, co mu podano, nie gardząc nawet pokarmem poświęconym bożkom (por. 1 Kor 8). A wszystko to po to, jak sam mówi w 9. rozdziale Pierwszego Listu do Koryntian, by ocalić choćby niektórych.
„Dla Żydów stałem się jak Żyd, aby pozyskać Żydów. Dla tych, co są pod Prawem, byłem jak ten, który jest pod Prawem – choć w rzeczywistości nie byłem pod Prawem – by pozyskać tych, co pozostawali pod Prawem. Dla niepodlegających Prawu byłem jak niepodlegający Prawu – nie będąc zresztą wolnym od prawa Bożego, lecz podlegając prawu Chrystusowemu – by pozyskać tych, którzy nie są pod Prawem. Dla słabych stałem się jak słaby, by pozyskać słabych. Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby w ogóle ocalić przynajmniej niektórych” (1 Kor 9, 20–22).
Jednocześnie Paweł zakazuje swoim towarzyszom gorszenia słabych w wierze i nie pozwala im na ostentacyjne jedzenie mięsa ofiarowanego bożkom, gdyż dopiero co nawrócony widząc to, mógłby pomyśleć, że oddają im cześć. Choć bożków nie ma, to jednak nie wszyscy chrześcijanie o tym wiedzą. „Niektórzy jeszcze do tej pory spożywają pokarmy bożkom złożone, w przekonaniu, że chodzi o bożka, i w ten sposób kala się ich słabe sumienie” (1 Kor 8, 7) – pisze Paweł do Koryntian, tłumacząc, że grzechem nie jest spożywanie tych pokarmów, lecz przekonanie, że uczestniczy się w oddawaniu czci nieistniejącym bogom.
Podwójne standardy?
Pawłowa instrukcja wydaje się nam dość wątpliwa moralnie, gdyż chrześcijaninowi pozwala na dużą wolność tylko wtedy, gdy słabi w wierze tego nie widzą. Można by tę naukę streścić w słowach: korzystajmy z wolności tak, by innych nie gorszyć. O tę wolność posprzeczał się Paweł z Piotrem i Jakubem podczas tak zwanego Soboru Jerozolimskiego i musiał nieco ustąpić, ale tylko w kwestii ofiar poświęconych bożkom oraz spożywania tego, co uduszone i jedzenia mięsa z krwią (por. Dz 15, 1–35).
Czy tak liberalne podejście Pawła Apostoła do chrześcijańskiego życia jest dziś możliwe, gdy wszystko staje się publiczne za przyczyną wszechobecnych mediów? Czy jako „mocny w wierze” mogę sobie postawić w pokoju lampion z wydrążonej dyni lub statuetkę buddy przypominającą mi wycieczkę do Indii, gdy słabi w wierze tego nie widzą? Jak podszedłby do tego dzisiaj Paweł?
Gdybym miał udzielić za niego odpowiedzi, odpowiedziałbym pytaniem: czemu ma to służyć? Bo jeśli pozyskaniu choćby jednej osoby dla Chrystusa, to nie tylko postawię sobie w pokoju rzeźbę greckiej bogini, która żadną boginią dla mnie nie jest, lecz dziełem sztuki, ale dam się również zaprosić na spotkanie ateistów walczących z Kościołem, by posłuchać ich i powiedzieć, jak wiele wspólnych pragnień mamy do zrealizowania. Czy Paweł pokiwałby wtedy głową i powiedział: Tak, o to mi właśnie chodziło? Mam nadzieję, że to właśnie bym usłyszał.
Walka o przetrwanie
Misja św. Pawła napotyka dziś w Kościele na wiele trudności. Pierwszą z nich jest lęk ludzi Kościoła przed utratą tożsamości, obawa, że przesłanie chrześcijańskie rozpłynie się w ideologiach zlaicyzowanego społeczeństwa, że nic już nie będzie nas odróżniać od świata. Walczymy więc o przetrwanie zewnętrznych gestów, obrzędów i symboli, mając nadzieję, że jeśli one będą wciąż manifestowane publicznie, to ostanie się również nasza religia. Skutkiem kurczowego trzymania się tego, co było, jest oddalanie się religii od rzeczywistości, w której żyjemy. W takim kontekście osoby, które odkryły w sobie powołanie św. Pawła, postrzegane są jako zagrożenie dla odwiecznych praktyk religijnych.
Lęk przed chrześcijańską wolnością bierze się z nieumiejętności odróżniania tego, co w wierze istotne i niezmienne, od tego, co przemija wraz ze zmieniającą się kulturą, nową organizacją społeczeństwa i mentalnością ludzi. Ci, którzy swoją wiarę opierają na uwarunkowanych kulturowo zwyczajach, ciężko przechodzą każdą zmianę w Kościele. Gdy zewnętrzne formy ulegają zmianie, popadają w kryzys lub gotowi są bronić „ogniem i mieczem” tego, co przemija. Chcę im przypomnieć słowa św. Pawła: „Wy zatem, bracia [i siostry], powołani zostaliście do wolności. Tylko nie bierzcie tej wolności jako zachęty do hołdowania ciału, wręcz przeciwnie, miłością ożywieni służcie sobie wzajemnie” (Ga 4, 13). Chodzi więc raczej o „dobro i pokój” niż o wojowanie „ogniem i mieczem”. Przetrwają najżyczliwsi, a nie najsilniejsi.
Refleksja zamiast deklaracji
Pawłowe powołanie, jakie charakteryzuje synów św. Ignacego, było przyczyną niezrozumienia wielu wypowiedzi papieża Franciszka. Albowiem od głowy Kościoła oczekuje się deklaracji, które rozwieją wszelkie wątpliwości co do interpretacji faktów, a nie głosu w dyskusji czy zaproszenia do refleksji.
Papież Franciszek często inicjuje dyskusję, podczas gdy wierni oczekują jasnych wskazań i konkluzji. Tak było, gdy próbowano skłonić papieża do wskazania winnego wojny w Ukrainie. Wówczas dziennikarze nie uzyskali jasnej deklaracji. Usłyszeli słowa, które zmuszają do refleksji. Wszyscy jesteśmy winni toczącej się wojny. To każdy z nas dokłada się do tej bratobójczej światowej wojny, toczącej się „w kawałkach” na całym świecie. Gdyby nie nasz wkład w szerzenie podejrzliwości i wrogości, gdyby nie nasza obojętność wobec okrucieństw, nie doszłoby do tej wojny. Te słowa niepokoją, budzą sprzeciw. Ludzie nie chcą ich słuchać. Domagają się deklaracji, która potwierdzi ich przekonania, oczyści sumienie i usprawiedliwi ich wrogie nastawienie do Rosjan.
Gdy Paweł rozmawia z ludźmi różnych przekonań, stara się odnaleźć wspólną płaszczyznę do rozmowy. Nie walczy o przeforsowanie jedynie słusznych poglądów. Nie wzywa do pikiety przeciw „złym ludziom”. Nie dyskredytuje inaczej myślących. Zachęca do refleksji. W Atenach na Areopagu „burzył się wewnętrznie na widok miasta pełnego bożków”, ale nie atakował takich praktyk. Wręcz przeciwnie, mówił pozytywnie o wierze ateńczyków. Nazwał ich ludźmi bardzo religijnymi, co im z pewnością pochlebiało. Skupił się na tym, co w ich religii mogło skłonić do refleksji. Oczekiwali, że powie im o jakimś nowym bogu, że obrazi ich uczucia religijne. Gotowi byli go wyśmiać lub okrzyknąć wichrzycielem mieszającym ludziom w głowach, a nawet postawić przed sądem. Tymczasem Paweł mówił im o ich własnym Bogu: „oglądając wasze świętości jedną po drugiej, znalazłem też ołtarz z napisem: ‘Nieznanemu Bogu’. Ja wam głoszę to, co czcicie, nie znając” (Dz 17, 23). Jakże zgorszeni mogli być inni chrześcijanie, słysząc, jak Paweł zachwala religijność bałwochwalców. Na szczęście nie było jeszcze mediów społecznościowych, na których mogliby wyrazić swoje niezadowolenie z postawy apostoła, który okazał się zdrajcą walki o prawdę.
Brakuje mi w Kościele większej otwartości na ludzi różnych kultur i religii. Brakowało jej także w przeszłości, a zwolennicy pawłowej ewangelizacji popadali w niełaskę kościelnej hierarchii. Taka sytuacja miała miejsce w Chinach w XVII wieku. Jezuiccy misjonarze nie narzucali niczego ówczesnym mieszkańcom dumnego imperium. Raczej przyjmowali ich tradycje niż przekonywali do praktykowania zwyczajów obowiązujących w Rzymie. Zaryzykuję tezę, że gdyby pozwolono im wtedy dalej działać, Chiny byłyby dzisiaj katolickie. Dlatego mam nadzieję, że będzie więcej w Kościele wychowania do chrześcijańskiej wolności jako drogi do ocalenia człowieka, a nie jedynie naszych poglądów i obyczajów.