Ciągle widzę dwa światy: ten, co mnie otacza, to jakieś ubogie rupiecie, marionetki zakurzone, wszystko nikłe nieznośne, użytkowe, tymczasowe. Świat krzątających się rzemieślników. Ale gdzieś drugi jest świat poprzez szczeliny dostrzegalny – to kraje pasterskie o zielonym mchu, gaje mirtowe z bukolików Wergiliusza. Tam żyją sceny z waz greckich, szumią drzewa z gobelinów, złote od słońca jedwabie wydymane wiatrem uplastyczniają postacie Endymionów. Perspektywy biblijnego ruchu pełnego palm, miodu i błękitu. Lśnią barwy o żywotności niematerialnej, a ludzi mało tam, ale o niedostępnym nam poziomie poezji i pięknie. Tak – ten świat istnieje, ale trzeba w wielu wodach się okąpać i w wielu ogniach spalić, aby tam wejść, a tymczasem życie jest krótkie i kończymy je na tym samym miejscu w naszym zakurzonym sklepiku” – pisała w swoim dzienniku, czy też może raczej pamiętniku Zofia Stryjeńska, w latach 20. XX w. nazywana „księżniczką polskiego malarstwa”, najpopularniejsza wówczas polska artystka, której oryginalny styl odpowiadał zarówno odbiorcy wyrafinowanemu, jak i mniej wymagającemu. Kraj zalewały pocztówki z reprodukcjami jej obrazów, a ona żyła w barwnym świecie ludowych wizji przetworzonych przez własną bujną wyobraźnię. Nie była etnografką, nie jeździła po wsiach, żeby szkicować i notować, nie czytała naukowych opracowań. Po prostu: usłyszała fragment jakiejś legendy, zobaczyła dziewczynę w kolorowej spódnicy, usłyszała parę nut. To wystarczało, żeby zapełnić płótna własną opowieścią, pełną witalności i radosnej żywiołowości. Zocha – bo tak mówiła o sobie – była tylko jedna. Jedyna w swoim rodzaju.
Słowiański Chrystus
Jest takie zdjęcie z 1911 r.: studenci Akademii Sztuk Pięknych w Monachium siedzą lub stoją wokół nagiej kobiety – modelki. Niektórzy w fartuchach, inni w marynarkach, poważni lub uśmiechnięci, ciasno otaczają młodą nagą kobietę, która nie wydaje się z tego zadowolona. W tej grupie, trochę z boku, młody chłopak, znacznie odbiegający urodą od pozostałych, zbyt delikatny, z czarną czupryną włosów. To Tadeusz Grzymała. A nie, to Zofia Lubańska, która dostała się do monachijskiej akademii w męskim przebraniu i z dokumentami swojego brata. Kobiet wtedy jeszcze do artystycznych szkół nie przyjmowano, mogły poprzestać na nauce w szkołach prywatnych, na specjalnych kursach dla kobiet prowadzonych często przez uczelnianych profesorów. Musiały płacić wyższe niż mężczyźni czesne i musiały mieć towarzyszkę, samotny wyjazd na studia był dla młodej kobiety niemożliwy. A to zwiększało jeszcze koszty. Jako swój brat funkcjonowała w Monachium kilka miesięcy, potem koledzy zaczęli coś podejrzewać, więc po prostu uciekła do domu, do Krakowa. Taka właśnie była: odważna. Potem wiele razy w ciągu jej życia ta odwaga, bezkompromisowość, poczucie wolności będą sprawiały jej kłopoty, szczególnie w życiu osobistym i towarzyskim. Ale i otworzą drogę do oryginalnej wypowiedzi twórczej.
W 1913 r. krakowski „Czas” ogłasza narodziny nowego talentu – to Zocha i jej Polskie bajdy na tle opowieści ludowych, czyli kilka bajek w kilku obrazkach. To więcej niż ilustracja – pisze krytyk – „to osobiste, twórcze przeżycie na nowo świata bajki”. Wtedy wkracza do świata krakowskich artystów, zaczyna tworzyć w ramach pracowni Warsztatów Krakowskich, gdzie powstają jej pierwsze projekty zabawek, toczonych z drewna ptaków, klocków oklejone scenami z polskich obrzędów. Hol krakowskiego muzeum dekoruje przedstawieniami słowiańskich bożków. Słowiańszczyzna ją pochłania, szuka źródeł dawnych wierzeń, tak jak inni artyści tamtego czasu, stara się odnaleźć styl narodowy. Ludowość to dla niej symbioza pogańskiej Słowiańszczyzny z katolicyzmem. „Będziemy wielbić Chrystusa po słowiańsku!” – woła Zocha, już Stryjeńska, bo w międzyczasie wyszła za mąż za architekta Karola Stryjeńskiego. W ostatnich miesiącach przed odzyskaniem niepodległości maluje Paschę słowiańską, serię gwaszy, na których żołnierze pilnujący grobu Chrystusa mają mundury austriackie, Maria Magdalena nosi strój śląski, a Maryja – krakowski. Największe sukcesy dopiero przed nią.
Pędzle jak strzały
Antoni Słonimski, poeta: „Polowanie bogów – tryptyk Zofii Stryjeńskiej (…) jest dziełem o zakroju genialnym. Z polowania bogów zrobiły się zajadłe, rozszalałe łowy, gdzie przed fanfarą barw, jak przed nagonką uciekające, wszystkie dziwy ziemi i morza chwyciły się w twardy potrzask ram obrazu. Wściekłymi rzutami pędzla, jak pękiem strzał, kładzie Stryjeńska broczące karminem bestie (…)”.
Jerzy Warchałowski, krytyk i teoretyk sztuki: „Gdyby nie było podań i obrzędów ludowych, poezji Kochanowskiego, Szymonowica, Krasickiego, Mickiewicza, Słowackiego, Tetmajera, artystka musiałaby sobie podania, legendy i poezje tworzyć, aby je móc opowiadać postaciami. Tak dalece w jej talencie tkwi potrzeba wypowiadania się postaciami i zdarzeniami. (…) Nie potrzebuje zbierać wzorów po świecie, nie studiuje wsi, typów ludzkich, postaci z galeryj. Rzuca tylko okiem, one już same przychodzą do niej tłumnie, wyrywają się do jej życia, zapełniają pokój. To są jej znaki malarskie, jej zastępy, z któremi idzie do ataku, jej plamy barwne, jej ornamenty”.
Leon Chwistek, malarz: „Poza nieliczną grupą artystów, łamiących stare formy i budujących przyszłość, uważam Stryjeńską za najciekawszy talent malarski w Polsce”.
Jan Żyznowski, krytyk: „Wszelka dokładna analiza wartości malarstwa Stryjeńskiej jest zbyteczna – twórczość jej posiada tę jasność i urok, tę przekonywającą dziwność, czar i moc wyrazu, na jaki stać jednostki tylko prawdziwie genialne”.
Karol Frycz, malarz i scenograf teatralny: „Rzadko się zdarza, by talent na wskroś oryginalny, samorodny, płodny i plenny zyskał szybko ogólne uznanie publiczności i prasy, krytyki i kolegów. W dziedzinie sztuki dekoracyjnej ma pani Stryjeńska więcej do powiedzenia niż ktokolwiek inny w Polsce”.
Irena Krzywicka, pisarka: „Ale prawdziwa Stryjeńska to nie ornamentacyjny folklor, tylko ruch, żywioł, ciała spęczniałe od krwi i mleka, ryk i szczęście rodzenia, potop barw, ekstaza kształtu, a nade wszystko, wielka synteza miłości”.
W „Wiadomościach Literackich” ukazuje się wywiad ze Stryjeńską zatytułowany U księżniczki malarstwa polskiego.
Słowiańska mitologia
Sypią się nagrody i wyróżnienia. W 1925 r. na Międzynarodową Wystawę Sztuki Dekoracyjnej i Przemysłu Artystycznego Stryjeńska przygotowuje sześć monumentalnych obrazów, które zakrywają ściany pawilonu polskiego. Każdy to alegoria dwóch pór roku. Wszyscy są zachwyceni, zresztą wszystkim, co ma sygnaturę „Stryjeńska”. Na wystawie pokazała oprócz panneu zabawki, plakaty, gobelin, ilustracje. Zdobyła cztery nagrody grand prix, a nawet Legię Honorową. W 1934 r. wraca do słowiańszczyzny i opracowuje kolejną – trzecią już – tekę poświęconą słowiańskim bożkom, tworzy słowiański panteon. Dekadę później, na przekór germańskiej sile opanowującej Polskę i Europę, zaprojektuje Witezjon – budowlę, w której będą miały odbywać się sympozja i festiwale propagujące słowiańszczyznę i polskie tradycje związane z porami roku. Wewnątrz tej niby-świątyni miałyby być sale koncertowe, widowiskowe, wystawiennicze, medytacyjne, okolica pełna lasów, pól i łąk. Po wojnie mieszkała w Paryżu i Genewie, klepała biedę, chorowała i malowała, między innymi piękne barwne plansze Madonn z Dzieciątkiem i obrazy religijne. Folklorem i słowiańszczyzną zajmowała się do śmierci, jeszcze w latach 60. planowała założyć w Paryżu Słowiańskie Centrum Etnograficzne, które propagowałoby polską kulturę ludową i kulturę słowiańską.
W Willi Caro w Gliwicach zgromadzono prace Stryjeńskiej pochodzące z kolekcji kilku muzeów, i choć wystawa skupiona jest na dwóch tematach: ludowości i słowiańskości, to pokazuje całe spektrum zainteresowań tej wszechstronnej artystki.
---
„Zofia Stryjeńska – tajemnicze i radosne opowieści”
Muzeum w Gliwicach, Willa Caro
Wystawa trwa do 18 sierpnia