W 1883 r. na dworcu w Warszawie ojciec wręczył młodej wysokiej kobiecie 150 rubli na początek jej życia w Paryżu. Naprawdę niewiele. Nikomu nieznana wysiadła po kilku dniach podróży w mieście, o jakim marzył każdy artysta. Już trzy lata później pisały o niej gazety francuskie, niemieckie i angielskie. „New York Herald” nazywa ją „gwiazdą wschodzącą” i „jedną z najlepszych malarek w Paryżu”. Kiedy opuszczała Warszawę, nie była już młoda. Miała prawie 30 lat, adoratora i wielkie ambicje.
Jest przykładem artystki, która nie zniechęcając się przeszkodami, uparcie dążyła do wyznaczonego celu. Nie interesowały ją panujące wówczas konwenanse, myślała bowiem tylko o sztuce. Marzyła o malarstwie. Była odważna, samodzielna i pracowita. Iluż polskich malarzy, o których wspomina historia sztuki, nie osiągnęło takiej sławy jak ona. A jednak to ich obrazy oglądamy na wystawach i w podręcznikach, w których Anna Bilińska po prostu nie istnieje.
Dziś nadchodzi jej czas, tak jak i wielu innych dzielnych kobiet: artystek, naukowców, badaczek. Czas na wymazaną historię opowiedzianą przez kobiety z okresu, gdy oczekiwano od nich tylko opieki nad domem, umiejętności gospodarskich i właściwie niczego więcej. Anna miała szczęście: jej rodzice uważali talent córki za równie ważny jak synów.
Uczennica
Zanim Anna wyjechała do Paryża, była uczennicą prywatnej szkoły rysunkowej Wojciecha Gersona. Początkowo zresztą jej zainteresowania były wprawdzie artystyczne, ale wydawało się, że bardziej skłaniała się ku muzyce. Umiejętność grania z nut na pianinie była tak oczywista dla panien jak haftowanie, dlatego Anna, po przeprowadzce rodziny do Warszawy, została przyjęta do konserwatorium, podobnie jak jej dwaj bracia. Dwa lata później, w 1875 r., zauważyła, że sztuki plastyczne pociągają ją bardziej niż muzyka, tyle że akademie sztuk pięknych były dla kobiet zamknięte. Trochę inaczej rzecz się miała z prywatnymi pracowniami znanych malarzy, choć i tak zbyt dużego wyboru Bilińska nie miała. W Warszawie akademii nie było, została zlikwidowana przez zaborcę w ramach popowstańczych represji. Słynną była za to Klasa Rysunkowa Wojciecha Gersona, malarza i pedagoga, który prowadził także osobne zajęcia dla kobiet, gorąco popierając ich artystyczną samodzielność. A jednak nie przekroczył społecznych ograniczeń: program kursu przeznaczony dla malarzy był o wiele bardziej wymagający niż ten dla malarek. One miały malować pejzaże i scenki rodzajowe, oni – obrazy z misją. Ale na razie było to jedyne miejsce, gdzie mogła się rozwijać. Dwudziestodwuletnia Anna poszła krok dalej: wynajęła pracownię, w której zamieszkała. Co oczywiście nie spodobało się rodzicom. Ostatecznie była panną na wydaniu, dziewczyny wyprowadzały się od rodziców dopiero po zamążpójściu, na szali kładła więc swoją reputację. A potem otworzył się przed nią świat, dzięki zbiegom okoliczności.
Najpierw schorowana zamożna przyjaciółka ze szkoły Gersona wzięła ją ze sobą w podróż po Europie, gdzie miała umówione konsultacje lekarskie. Potem druga zaproponowała wspólny wyjazd do Paryża. W Paryżu okazało się, że jeśli chodzi o rysunek i malarstwo, to wszystko tu jest inne niż w kraju. Uczyła się w jednej ze słynnych prywatnych szkół (tak, tu także kobiety nie miały wstępu do École des Beaux Arts), mieszkała w maluteńkim pokoju, który był także jej pracownią, poznawała środowisko, ale przede wszystkim pracowała aż do stanu wyczerpania. „Jestem zmęczona. Maluję 8 godzin dziennie na stojąco” – zapisała w swoim dzienniku. – „Osiem godzin malowania w szkole i trzy w domu”. Ale nawet tutaj, w Paryżu, prywatne lekcje malarstwa dla kobiet były traktowane lekko. Bilińska błaga o możliwość uczęszczania z kolegami, ale nikt o tym nie chce słyszeć. Pracowitość jednak została wynagrodzona, Anna wkrótce sama zostanie nauczycielką malarstwa i zamieszka w obszerniejszym mieszkaniu, które stanie się na krótki czas miejscem spotkań artystów. Wystawia i zaczyna zdobywać medale.
Malarka
Kobieta ma fryzurę w nieładzie, zebrane z tyłu głowy brązowe włosy wymykają się niesfornie. Ubrana jest w czarną suknię, a na nią ma nałożony fartuszek malarski. W prawej dłoni, swobodnie opierającej się o kolana, trzyma pędzle, nieumyte, zabrudzone farbami. Druga ręka z paletą ginie w mroku. Patrzy na wprost, spojrzenie ma bardzo dojrzałe, na czole zmarszczkę, pod oczami cienie. Wzrok frapujący, przyciągający uwagę. To autoportret, który Bilińska namalowała w 1887 r. Anna jest w żałobie: najpierw zmarł jej ukochany ojciec, potem najlepsza przyjaciółka, a potem jej ukochany mężczyzna, z którym planowała założyć rodzinę, choć ostatecznie i tak ciągle wybierała Paryż i malarstwo. Nie malowało się tak. Wizerunek kobiety na płótnie miał być tak wyidealizowany jak dzisiejsze przefiltrowane zdjęcia na Instagramie. Nieskazitelne fryzury, wygładzone zmarszczki, wspaniałe stroje: takie miały być kobiety. Tymczasem okazało się, że Autoportret wystawiony na paryskim Salonie zaintrygował prasę, krytyków i widzów. Został nagrodzony złotym medalem i zaczął zbierać kolejne nagrody, m.in. srebrny medal na Wystawie Światowej w Paryżu w 1889 r.
To był właśnie moment, który zmienił życie Bilińskiej. Stała się sławna. Zamawiano u niej obrazy, szczególnie portrety, bo portrecistką była fenomenalną. Miała w planach wykonanie cyklu obrazów z kobietą w roli głównej, chciała pokazać upływ czasu i kolejne zadanie, jakie przed kobietą stawiało społeczeństwo i rodzina. Nie, nie była feministką, nie popierała kobiet, które „udając mężczyzn i brawurą osiągnąć szczęście myślą”. Wierzyła jednak w sztukę, która niesie przesłanie i ma moc kogoś podźwignąć, dodać otuchy, pokazać wyjście z sytuacji. Malowała obrazy, które można czytać głębiej niż tylko od strony estetycznej. Nie są to idee, ale emocje. Oddaje je w melancholii bretońskiego wybrzeża i siedzącej tyłem do widza matce z dzieckiem na obrazie Nad brzegiem morza, w niemal impresjonistycznym widoku berlińskiej alei w Ulicy Unter der Linden w Berlinie, czy w niepewności czarnoskórej kobiety na obrazie Murzynka (ten ostatni obraz po wojnie zaginął i został odzyskany dopiero w 2012 r.).
Marzyła o tym, że w końcu uda jej się sięgnąć po „męskie” tematy, czyli spróbować sił w malarstwie historycznym, które było uważane za „poważne”, a przed kobietami zamknięte. Kiedy wróciła po dziesięciu latach do Warszawy jako słynna artystka i żona, zaplanowała utworzyć prywatną szkołę malarstwa dla kobiet z prawdziwego zdarzenia.
Kobieta
Nie zdążyła. Od dawna jej serce słabło. Po pierwszych głodowych latach w Paryżu nabawiła się reumatyzmu, miała coraz mniej sił. W ostatnich tygodniach pracowała nad autoportretem malowanym na zamówienie kolekcjonera autoportretów, które zamawiał u najlepszych polskich malarzy. Była dumna, że obraz będzie wisieć obok Jacka Malczewskiego i Aleksandra Gierymskiego. Jej mąż wspominał, jak wiele sił poświęciła temu autoportretowi, nazywał go „nieszczęsnym obrazem”. Według niego ta praca spowodowała wyczerpanie, które doprowadziło do przedwczesnej śmierci Bilińskiej. Miała 39 lat.
Przez całe wakacje można zobaczyć 120 jej prac z różnych etapów jej życia. Zostały zebrane w Muzeum Narodowym w Warszawie, a wiele z nich przyjechało z kolekcji muzealnych i prywatnych z Wielkiej Brytanii, Niemiec i Francji oraz ze Stanów Zjednoczonych. W tym dwa zupełnie nowe i dotąd nieznane historykom sztuki.
W 1872 r. Maksymilian Gierymski komentując liczbę malarek w Monachium, pisał niezadowolony: „Kobiety przez gwałt chcą nam chleb odbierać”. W 1911 r. Zofia Stryjeńska, aby dostać się na uczelnię w Monachium, przebrała się za mężczyznę. Jako Tadeusz Drzymała Lubański studiowała przez rok, zanim została zdemaskowana. W 1971 r. amerykańska historyczka sztuki, Linda Nochlin, napisała głośny esej Dlaczego w sztuce nie było wielkich artystek?, w którym szukała powodów nieobecności kobiet w panteonie gwiazd sztuk pięknych. Najwyższy czas przypomnieć sobie o tych, które miały odwagę tworzyć wbrew przeciwnościom.