Niemal czterdzieści obrazów jednej z najlepszych polskich artystek zebrano na wystawie w Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze. Olga Boznańska ostatni raz była bohaterką wystawy monograficznej osiem lat temu. Tamta wystawa była pokazywana w Muzeach Narodowych w Krakowie i Warszawie i obejrzało ją ponad 160 tys. osób. Ekspozycja w Zielonej Górze, na uboczu centrum wydarzeń kulturalnych, to bardzo dobry pomysł i wystawienniczy strzał w dziesiątkę. Obrazy pochodzą z ogromnej kolekcji Muzeum Narodowego w Krakowie, liczącej ich ponad sto, ale centralne miejsce zajmuje pastel należący do MZL, przedstawiający dziewczynkę w czerwonej sukience ze słonecznikiem w ręce. Na jednej ze ścian kilkanaście niemal identycznych dziewczynek: to fotografie wykonane w ramach castingu na sobowtór dziecka z obrazu Boznańskiej. To jedyny tak barwny element wystawy. Boznańska zwykle wybierała szarości, przynajmniej takie można odnieść wrażenie. Wydawała się trochę przykurzona, zamglona, staroświecka. Za to z jaką przenikliwością potrafiła spojrzeć na modela! Jeśli prawdą jest, że w oczach można odnaleźć duszę człowieka, to ona z pewnością tę umiejętność posiadała. Owszem, malowała również pejzaże, uliczne sceny, a nawet i kwiaty – jak oczekiwano od malarek przełomu wieków. Ale przede wszystkim portrety. Fraza, że „specjalizowała się w portrecie”, brzmi niezbyt ładnie i nie oddaje pasji i talentu artystki. Ona portret po prostu wybrała.
Dziewczynki
Olga Boznańska: drobna kobieta o zaciśniętych ustach w charakterystycznym uczesaniu. Na głowie zawsze kok, przy uszach dziwne przycięte pejsy. Najpierw ciemne, niemal czarne, po latach siwiejące, szarawe, jak stare firanki w jej pracowniach. Nieurodziwa, a na dodatek dziwaczka. Przyjmuje się, że samotnica, ale to nie do końca prawda. Potrafiła żyć szeroko i otaczała się ludźmi, prowadziła korespondencje, miała przyjaciółki, drzwi do jej pracowni w Paryżu się nie zamykały. Odwiedzano ją często i chętnie, tym bardziej że była sławna i każdy chciał być przez nią sportretowany. Tworzyła w czasach dla kobiet niesprzyjających, całe szczęście miała wspierających rodziców. Matka z artystyczną duszą, ojciec ze znajomościami w artystycznym polskim środowisku kibicowali pierwszym wprawkom rysunkowym małej Olgi i talentowi muzycznemu jej siostry Izy. „W Monachium nauczyłam się malować” – powiedziała po latach Olga, wspominając swoją drogę artystyczną. Nie do wiary, że w 1886 r. rodzice puścili ją tam samą, zapewniając jej jedynie opiekę artystyczną Józefa Brandta i Alfreda Wierusz-Kowalskiego. Świetnie sobie poradziła, za prywatne lekcje w pracowniach profesorów akademii płacił ojciec, bo oczywiście drzwi uczelni artystycznych przed kobietami są zamknięte. Kilka lat później do Monachium przyjedzie zdeterminowana Zofia Stryjeńska z obciętymi włosami i w spodniach. Będzie tam studiowała przez jakiś czas, przybierając tożsamość swojego brata. Boznańska szybko staje się w Monachium znana, otwiera własną pracownię, dużo wystawia, odnosi sukcesy na międzynarodowych wystawach w Monachium, Wiedniu i Londynie. To w tym okresie powstaje obraz Słonecznik (znany także jako Dziewczynka ze słonecznikami), uważany za jedno z pierwszych dojrzałych dzieł w jej stylu. Jest 1891 rok. Trzy lata później powstaje ten najsłynniejszy: Dziewczynka z chryzantemami, od którego trudno oderwać wzrok. Czarne oczy szeroko otwarte, czarne, bez dna, a w nich otchłań. Sukienka szarobłękitna, chryzantemy białe, włosy pożółkłe, tła brak. Tak już zostanie, tło jest szare albo bure, jak chcą niektórzy krytycy. Ci polscy wypowiadają się oględnie. Nawet malarze początkowo jej nie rozumieją, na przykład taki Jacek Malczewski mówi o jej obrazach, że to „zakopcone sadzą malarstwo”, w którym „brak rysunku, brak kośćca, to same łatki kolorowe”. Wracając do „wypłowiałej” (tak niektórzy ją określali) Dziewczynki z chryzantemami: w biografii artystki pióra Angeliki Kuźniak wyczytałam, że Boznańska użyła do uzyskania takiego efektu aż jedenastu czystych pigmentów. Tak wykazały badania mikroskopowe przeprowadzane w Muzeum Narodowym w Krakowie. Palety Olgi Boznańskiej można zobaczyć pod szkłem gablotek.
Sztuka portretu
Najwięcej portretów pokazanych na wystawie powstało w Paryżu. Boznańska przenosi się tam na stałe w 1898 r. (z przerwą na pracownię krakowską), tam też umrze w skrajnej nędzy w 1940 r.
O jej portrety zabiegali przedstawiciele francuskich wyższych sfer, ale także artyści. Maluje między innymi Augusta Radwana, Henryka Sienkiewicza, Artura Rubinsteina, Feliksa Jasieńskiego, Józefa Czajkowskiego. Wybierała modelki o nieoczywistej urodzie, lubiła portretować kobiety starsze, arystokratki powoli już odchodzące, które trochę traktowała jako symbole dawnego świata. Jej pracownia i ona sama również stawała się takim właśnie symbolem. Józef Czapski tak ją wspominał: „pamiętam, że przyszedłem do niej rano… malowała w sukni balowej, ale w… zupełnych łachmanach. Miała tutaj na piersiach takie długie waty, które jej wisiały. Ale gdyby miała diademy i gdyby była we wspaniałej sukni, miałaby tę samą postawę. Naprawdę bardzo wielkiej i uprzejmej damy”. Zofia Stryjeńska widzi ją przy sztaludze w niebieskim kitlu, z papierosem w ustach, kiedy maluje w kompletnej ciszy. Z właściwym sobie humorem zanotowała w dzienniku: „Malowała powoli, a portrety robiła wprost latami. Model się zestarzał, wyłysiał, ożenił, schudł, musiał pozować, chciał czy nie chciał, chyba że umarł”. Nawet jeśli tak było, to owoc męki pozowania okazywał się godny podziwu. O tych portretach pisywano, że „nie maluje oczu, tylko spojrzenie, nie maluje ust, ale uśmiech lub łkanie, jakie je wykrzywia, skurcz okrucieństwa lub wyraz twarzy naiwnej i szczerej”, „malarka posiada cudowny dar wydobywania duchowości”, „panna Boznańska jest sędzią niepokoju duszy, która się ukrywa, czując, że jest obserwowana” – pisano w „L’Art et les Artistes” w 1913 r. Faktycznie maluje długo, potrzebuje nawet czterdzieści spotkań z modelem. Najpierw maluje oczy, a raczej to spojrzenie, to, co w nich jest, może to właśnie dusza? Sama o tym pisała: „Po prostu wyraz może nie dzisiejszy, może jakiś późniejszy, ukryty, przyszły, może taki, który ukaże się dopiero w godzinę po śmierci lub nawet nigdy się nie ukaże, skryty za powiekami. Dusza? Dusza, tak. Co ja się namęczę, co ja się namęczę! To trzeba przede wszystkim utrwalić, a dopiero potem, od oczu dookoła, dookoła mgławica, chaos, i z tego chaosu powstaje człowiek, (…) ba, powstaje świat”. Zaczyna pracę zwykle po południu, okna często zasłania jakimiś starymi firankami, nadszarpniętymi czasem kawałkami jakiejś materii, aranżuje przytłumione światło, które układa się w mozaikę szarości. Rzadko maluje na płótnie, przeważnie na tekturze, której nadaje odpowiednią fakturę. Pędzli używa starych, wyszczerbionych, palety bywają połamane, z ogromną warstwą kolejnych farb. Tę geologię pigmentów można zobaczyć na wystawie. No i ma publiczność: czasem przyjeżdża z modelem, bo to jego znajomi, a czasem po prostu ludzie wpadają popatrzeć, jak pracuje.
Pracownia
Pracownię w Paryżu miała Olga Boznańska oryginalną. Krążyły o niej legendy, nic więc dziwnego, że każdy chciał ją zobaczyć. Sama Olga była coraz bardziej ekscentryczna, powoli osiadał na niej kurz, nie kupowała nowych ubrań, chodziła w sukniach sprzed dwudziestu, trzydziestu lat, zasuszała się. W pracowni oprócz opartych o ściany płócien i obrazów unosił się pył, bo sprzątała rzadko, a okien nie pozwalała otwierać. Bała się, że wyfrunie papuga albo jakiś inny ptak, który u niej zamieszkał. Były też myszki, cała rodzina, a może i dwie, całkowicie oswojone, wdrapywały się po fałdach jej spódnicy. W cukiernicy mrówki. Do drzwi pukają żebracy, choć tych akurat nigdy nie zamyka i każdy może wejść nawet bez zaproszenia. Jej bliscy bardzo się na nią zżymają, że choć sama jest uboga, to jeszcze rozdaje, twierdzą, że daje się wykorzystywać, zakładają fundacje, które mają jej pomóc przetrwać najcięższe czasy. A ona pisze w liście do przyjaciółki: „(…) wiem, że ludzie do mnie ciągną, bo wiedzą, że ich nie odepchnę, czy kobiety, czy mężczyźni. Wiedzą, że niczego od nich nie żądam i że zawsze rada będę każdemu pomóc”. Warto z tą o niej wiedzą spojrzeć w oczy portretowanych, tych kobiet i mężczyzn, których nigdy nie traktowała instrumentalnie, którym poświęcała długie godziny swojego życia.
---
„Olga Boznańska”
Muzeum Ziemi Lubuskiej
wystawa czynna do 20 sierpnia