Logo Przewdonik Katolicki

Portrecistka

Natalia Budzyńska
Wystawa prac Olgi Boznańskiej

„Wygląda jak trup (...) zabija się herbatą, papierosami i niejedzeniem” – niepokoił się o Olgę Boznańską jej ojciec. W Muzeum Narodowym w Krakowie trwa największa z dotychczasowych wystawa dzieł najsłynniejszej polskiej artystki, która w XIX w. odnosiła międzynarodowe sukcesy.

Opisując sztukę Boznańskiej, łatwo można popaść w schemat tych samych słów. Najczęściej powtarzają się określenia o nastrojowej głębi, o duchowym obrazie portretowanego, o nastrojowości. To prawda, ale to wciąż za mało, żeby oddać istotę jej twórczości. Była osobą niezwykłą, żyła bezkompromisowo i wbrew panującym zwyczajom. Ktoś może powiedzieć: jak to artystka. Widziała więcej, szukała w człowieku jakiejś zagadki, tajemnicy. Z portretu zrobiła sztukę. Jej znajomi mówili o niej „zakonnica sztuki”, bo bez sztuki nie mogła żyć.
Była malarką niezwykle płodną, znanych jest dwa tysiące jej dzieł – od obrazów olejnych po szkice – rozsianych po całym świecie. Pracownicy Muzeum Narodowego w Krakowie przygotowywali tę wielką wystawę przez kilka lat, wykonując detektywistyczną pracę. Szukali śladów jej sztuki w kolekcjach prywatnych i galeriach. Rezultat robi wrażenie: obok wszystkich najważniejszych dzieł malarki pokazane są także takie, których dotąd nie mieliśmy szansy oglądać. Co więcej, obrazy, które znamy, zyskały nowy blask, i to dosłownie. Kilkadziesiąt płócien w ostatnich latach zostało poddanych konserwacji, która zmieni naszą opinię o Boznańskiej, jako o malarce szarości. Przywrócono obrazom jej pierwotną, subtelną, a przy tym bogatą kolorystykę. Najbardziej spektakularnym przykładem jest słynna Dziewczynka z chryzantemami, która stała się wizytówką wystawy. Dzisiaj wygląda tak, jak na sztalugach Boznańskiej. Ale to nie wszystkie niespodzianki przygotowane przez Muzeum Narodowe w Krakowie. Kuratorzy ustawiają twórczość Boznańskiej w kontekście dzieł światowych: artystów, którzy inspirowali polską malarkę i tych, którzy tworzyli „w pracowni obok”. Dlatego obok Diego Velazqueza, Maneta i Whistlera oglądamy Pankiewicza, Zaka i Malczewskiego. Z okazji 150-lecia urodzin artystki i 75-lecia jej śmierci zgromadzono 173 obrazy jej autorstwa, a nawet przedmioty, które do niej należały: spinki do włosów, palety, fotel, modlitewnik oraz 30 prac innych twórców. Wystawa w Krakowie trwa do lutego, potem będzie prezentowana w Muzeum Narodowym w Warszawie.

Sława
Olga Boznańska przeżyła młodość w trudnym dla kobiety o artystycznej duszy okresie. Młoda dziewczyna posiadająca talent plastyczny skazana była na malowanie w zaciszu domowym portretów i pejzaży, a wrota akademii były dla niej zamknięte. Choć trzeba przyznać, że i tak miała dużo szczęścia – jej matka, Francuzka z pochodzenia, Eugenia Mondan, była nauczycielką rysunku i to ona udzielała swoim córkom pierwszych lekcji. Szybko okazało się, że Olga jest nadzwyczaj utalentowana, podobno Matejko radził wysłać dziewczynę na uczelnie zagraniczne. I tak osiemnastoletnia Olga wyjechała do Monachium, artystycznej stolicy Niemiec. Zdolna i nad wiek dojrzała szybko przerosła swoich nauczycieli, jako dwudziestoczterolatka miała już własną pracownię, podróżowała po Europie i miała na koncie wystawę w Warszawie. Bardzo szybko wykształciła swój niepowtarzalny styl. Malowała portrety nie dlatego, że były chętnie kupowane. „Krajobrazu nie można posadzić na kanapie i kazać mu przychodzić kilkanaście razy do pracowni” – mówiła. Rzeczywiście, pozowanie dla Boznańskiej wymagało od modela dużej cierpliwości. Z przesadą pisała o tym Zofia Stryjeńska, że „model się zestarzał, wyłysiał, ożenił, schudł, musiał pozować, chciał czy nie chciał, chyba że umarł”. Boznańska malowała całymi dniami, mówi się, że nie prowadziła bujnego życia towarzyskiego. Miała jednak rozliczne znajomości i to w kręgach artystycznych, znała tych, o których się mówiło, do jej monachijskiej pracowni często przychodzili goście. Odnosiła coraz więcej sukcesów. Miała za sobą wiele wystaw i nagród w Wiedniu, Berlinie, Monachium, Lwowie. Układało jej się w życiu osobistym, była w narzeczeństwie z malarzem Józefem Czajkowskim. Za portret malarza Paula Nauena otrzymała na Międzynarodowej Wystawie Sztuki w Wiedniu złoty medal z rąk samego arcyksięcia Karola Ludwika, później Portretem miss Mary Breme zachwyca się cały Londyn. Dopiero wtedy dociera do Polski jej sława, bo otrzymuje zaproszenie od Juliana Fałata, by uczyła w krakowskiej akademii malarstwa kobiety. Boznańska urażona kategorycznie odmówiła, a komentując tę sprawę w liście do ojca, pisała, jak obmierzłą jest dla niej praca w akademii i „uczenie rozmaitych, nadętych panien, które uczą się malarstwa tylko z próżności”.

„Co ja zrobię, że smutne?”
 Zamiast do Krakowa wyprowadziła się do Paryża – właśnie kończył się wiek. Można by pomyśleć, że spełniły się jej marzenia: odnosiła sukcesy, jej obrazy były chętnie kupowane i otrzymywały wyróżnienia na wystawach, udało się jej nawet zorganizować indywidualną wystawę w Paryżu! Przede wszystkim w 1896 r. jej dwie prace zostały przyjęte na Salon na paryskim Polu Marsowym. Była dumna, że stało się to bez żadnej protekcji. Pisała do ojca: „Stało się to, czego najbardziej pragnęłam w życiu. (...) Mogę jeszcze kiedyś o wiele lepiej malować niż dziś, większy honor już mnie nigdy spotkać nie może”. Urządziła pracownię na Montmartrze.
Jednak początek XX w. Boznańska witała pogrążona w smutku i już nic się nie zmieniło do końca jej życia. Olga, od wielu już lat zaręczona z Józefem Czajkowskim, otrzymała od niego list zrywający narzeczeństwo: dowiedziała się, że jest już „za stara”. Miała 35 lat i choć miłość była namiętna i głęboka, o czym świadczą ich listy, to jednak malarstwo Boznańska stawiała na pierwszym miejscu, a lata mijały. Do końca życia rozpamiętywała to wydarzenie i nie rozstawała się z portretem ukochanego, który zabierała ze sobą nawet w podróże. Depresję pogłębiła śmierć ojca i choroba psychiczna siostry, z którą była bardzo związana. Można powiedzieć, że wtedy dla Boznańskiej świat i czas stanął w miejscu, zamknęła się w sobie i stworzyła świat własny. Dla niej już zawsze był rok 1900, czas sprzed tych tragicznych wydarzeń. Przez kolejnych 40 lat nosiła stroje z początku wieku, zamknęła się w pracowni, o której goście opowiadali legendy. Na przykład o tym, że okruszkami karmiła myszy, z którymi żyła w przyjaźni. Obgryzały ustawione pod ścianami obrazy. Z powodu tego niezwykłego umiłowania zwierząt Xawery Dunikowski nazywał ją św. Franciszkiem. Ze ścian zwisały obszarpane zasłony i draperie.
Niektórzy goście wychodzili od niej zgorszeni nieporządkiem, inni mówili o niezwykłej magii tego miejsca. Obrazy stały się melancholijne i smutne. „Cała krytyka pisze, że smutne, co ja zrobię, że smutne? Nie mogę być inną, niż jestem...” – pisała w listach. Jej depresję pogłębiła I wojna światowa, malowała już coraz mniej, choć wciąż była wziętą paryską portrecistką. Popadała w coraz większe ubóstwo, co wcale nie było tajemnicą w środowisku. W kraju organizowano nawet pomoc materialną dla niej, której jednak nie chciała chyba przyjąć. W 1937 r. zdobyła Grand Prix na Wystawie Światowej w Paryżu, rok później jej prace zostały docenione na Biennale w Wenecji, a ona zmarła w skrajnej biedzie w Paryżu w 1940 r.

Sztuka, czyli życie
Portrety Boznańskiej są różne, artystka każe swoim modelom przyjmować różne pozy, patrzy na nich czasem ukradkiem, z boku, od tyłu. Czasem wprost, bezwstydnie, prosto w oczy. Znowu kiedy indziej całkiem konwencjonalnie. Portretuje młode dziewczęta, dzieci, panów, młodzieńców, starsze damy. Wszyscy są ubrani starannie i elegancko. Nie uśmiechają się. Patrzą przed siebie albo gdzieś w bok, poza ramy obrazu. O czym myślą? Dłonie opierają na kolanach, albo na oparciu fotela, trzymają w nich chusteczkę, opierają głowę. Nie interesowała ją „ładność”. Niektórzy nie akceptowali tego, w jaki sposób artystka ich przedstawiła, wynosili obraz na poddasze, nie wieszali na ścianie. Oczekiwali „wylizania”, jakby to określił Witkacy. A Boznańska patrzyła na nich po swojemu, czegoś w nich szukała, może tego, co tak skrzętnie pragnęli ukryć?
Także wobec siebie była bezlitosna: na licznych autoportretach widzimy nieładną, pewną siebie kobietę o smutnych oczach, wąskich ustach i wysuniętym podbródku. Stoi, wysoko unosząc głowę, jakby chciała pokazać, że jest ponad wszystko, ponad swoją samotność. W tle zawsze fragment pracowni, układający się w barwne plamy odbijające światło. Pod koniec życia malowała coraz więcej martwych natur, szkła, kwiatów. „To moje szczęście, innego nie pragnę na świecie i w chwili, kiedy nie będę mogła malować powinnam przestać żyć” – napisała kiedyś w liście do ojca. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki