Jedzenie mięsa nieoczekiwanie stało się wiodącym tematem polskiej debaty publicznej. W reakcji na raport organizacji C40 Cities, zrzeszającej czołowe metropolie z całego świata, w tym Warszawę, prawicowa opinia publiczna zawrzała. Zawarte w raporcie propozycje drastycznego ograniczenia spożycia mięsa oraz konsumpcji innych dóbr i usług, delikatnie mówiąc, nie spotkały się z aprobatą nad Wisłą. Prawicowi politycy na wyścigi zaczęli deklarować dozgonną miłość do spożywania dużych porcji mięsa, co dowodzili zdjęciami bardzo obfitych i drogich obiadów w restauracjach (swoją drogą umieszczanie takich przechwałek jest dosyć ryzykowne, gdy społeczeństwo zmaga się z kryzysem kosztów życia – zapewne będzie to szeroko eksploatowane przez opozycję podczas nadchodzącej kampanii wyborczej).
Abstrahując jednak od czystej polityki, trudno nie odnieść wrażenia, że postulaty z raportu C40 wywołały też realny niepokój w sporej części społeczeństwa. Tak naprawdę dopiero od jakiejś dekady żyjemy na przyzwoitym poziomie. Nie nacieszyliśmy się jeszcze swobodną konsumpcją, z której korzystały przez długie lata narody Europy Zachodniej i Ameryki Północnej, a już chcą nam to ograniczać. Można więc zrozumieć, dlaczego wielu Polaków i Polek – nie tylko po prawej stronie – patrzy z podejrzliwością na podobne postulaty.
Racjonalna reforma masowej konsumpcji niekoniecznie musi być jednak czymś złym. Jeśli zostanie przeprowadzona w sensowny i sprawiedliwy sposób, to standard życia wzrośnie, a nie spadnie. Faktem jest jednak, że niektóre postulaty z raportu C40 sensowne nie były.
Propozycje, nie nakazy
Na początek warto wyjaśnić szczegóły formalne. Raport C40 został opublikowany już w 2019 r., a teraz po prostu został nagłośniony w Polsce – głównie za sprawą publikacji w „Dzienniku Gazeta Prawna”, tak więc nie jest to nowa rzecz. Raport powstał jeszcze przed pandemią, a więc w innej rzeczywistości, o ile nie w innej epoce. Został on przygotowany nie przez urzędników miast zgromadzonych w C40, lecz na zlecenie tej organizacji przez zewnętrznych naukowców, m.in. z brytyjskiego Uniwersytetu w Leeds, który znany jest z ekspertyz na temat polityki miejskiej. Żadne postulaty tam zawarte nie są więc wiążące dla włodarzy miast. Zapewne większość z nich nawet się z nimi nie zapoznała, jak to zwykle bywa z raportami przygotowywanymi przez osoby z zewnątrz. Poza tym postulaty te są jedynie propozycjami – przykładami możliwych polityk, z których liderzy metropolii mogą skorzystać, ale nie muszą. Będzie to zależeć wyłącznie od władz lokalnych i przede wszystkim społeczności, które je wybierają.
Nie zmienia to faktu, że niektóre propozycje są faktycznie radykalne. Tak naprawdę część z nich jest wręcz nierealna. Można powiedzieć, że autorzy raportu dali się ponieść fantazji, co nie powinno się zdarzać przy publikacjach tego typu. Spójrzmy na kwestię odżywania się. Według scenariusza progresywnego (czyli „umiarkowanego”) autorzy proponują do 2030 r. ograniczenie spożycia mięsa do 16 kg rocznie na głowę, a mleka i nabiału do 90 kg. W Polsce w 2019 r. konsumpcja mięsa wyniosła 84 kg na głowę, a mleka i pochodnych 182 kg. Nabiał musielibyśmy ograniczyć o połowę, a spożycie mięsa pięciokrotnie.
Warto zauważyć, że trudno obecnie znaleźć państwa, które spełniają te wyśrubowane kryteria. O ile pod względem spożycia mleka znajdziemy sporo takich, szczególnie spoza euroatlantyckiego kręgu kulturowego, to w przypadku konsumpcji mięsa mowa jest tylko o zdecydowanie najbiedniejszych krajach świata. Średnio na świecie w 2019 r. spożywało się 43 kg mięsa na głowę. Konsumpcję mięsa powyżej 20 kg na głowę notują nawet tak ubogie kraje jak Angola, Mali, Zambia czy Czad. Mieszkańcy tych krajów liczą raczej na wzrost dostępności produktów mięsnych, a nie zaciskanie pasa, bo oni przecież zaciskają już go od zawsze. Znajdziemy też państwa rozwijające się, które faktycznie spożywają znacznie mniej niż 20 kg mięsa na głowę. To m.in. Pakistan, Indie czy Indonezja, w których wynika to po części ze specyfiki tamtejszej diety. Wciąż jednak mówimy o państwach przeciętnie bardzo biednych.
W scenariuszu ambitnym raport proponuje zredukowanie konsumpcji produktów mięsnych do zera w 2030 r. To jest oczywiście zupełnie nierealny postulat. Podobnie jak ograniczenie do zera marnowania żywności przez gospodarstwa domowe. Oczywiście to istotny problem, ale nie ma możliwości, żeby żadne rodziny w ogóle niczego nie marnowały. Nie da się zaplanować posiłków dla kilku osób ze stuprocentową pewnością. Ten nieżyciowy postulat pokazuje, że autorzy raportu czasem ewidentnie się zatracali w swoich przekonaniach ideowych.
Wydłużyć życie smartfona
Podobnie wygląda to w innych kwestiach. Na przykład liczba samochodów prywatnych już w 2030 r. miałaby spaść do 190 pojazdów na tysiąc mieszkańców. W ambitnej wersji w ogóle do zera, ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. Przy takim założeniu liczba samochodów w Polsce musiałyby spaść 3,5-krotnie. Faktem jest, że Polska pod względem posiadania aut należy do ścisłej czołówki w UE – wyprzedzają nas tylko Włochy i Luksemburg. O ile jednak w Luksemburgu, który jest państwem-miastem, tak wielka liczba aut jest faktycznie niezrozumiała, to w Polsce wynika ona w sporej mierze z bardzo rozproszonej struktury osadniczej.
Mamy ogromną liczbę średnich miast – kilkadziesiąt ośrodków powyżej 100 tys. mieszkańców – oraz licznie zasiedloną wieś i prowincję. W tych ośrodkach komunikacja publiczna stoi często na fatalnym poziomie, a czasem jej właściwie nie ma. Ograniczanie posiadania samochodów w skali kraju powinno więc zacząć się od likwidacji wykluczenia transportowego, które w Polsce jest bardzo głębokie. Co nie znaczy, że nie należy ograniczać ruchu samochodowego w największych polskich aglomeracjach. W Warszawie już teraz poruszanie się transportem zbiorowym jest znacznie bardziej efektywne niż samochodem osobowym. I do takiej sytuacji powinny dążyć też Metropolia Górnośląsko-Zagłębiowska, Kraków, Łódź, Trójmiasto, Poznań czy Wrocław.
W samym raporcie znajdziemy też jednak postulaty sensowne. Zmniejszenie skali marnowania jedzenia samo w sobie, zarówno przez gospodarstwa domowe, jak i producentów żywności, bez wątpienia jest postulatem racjonalnym. Wydłużenie życia laptopów i produktów elektroniki do siedmiu lat także wszystkim wyszłoby na dobre. Obecnie trzeba je zmieniać co jakieś dwa lata, gdyż zaczynają niemiłosiernie zwalniać, o co dbają często sami producenci, aktualizując systemy w taki sposób, by wymagały coraz lepszego sprzętu. Raport C40 postuluje też wydłużenie życia pojazdów mechanicznych do 20 lat. W tym również nie ma niczego złego, zapewne większość kierowców by się ucieszyła, gdyby ich samochody potrafiły służyć dwie dekady. W Polsce zresztą już teraz średni wiek samochodu to kilkanaście lat, więc w tym przypadku jesteśmy prymusem. Chodzi jednak o to, by te wiekowe pojazdy były też w pełni sprawne i nie truły otoczenia – czego nie można powiedzieć o wielu autach jeżdżących po polskich drogach.
Rezygnacja daje też korzyści
Ograniczanie spożywania mięsa samo w sobie również jest sensowne i pożyteczne. Produkcja mięsa obciąża planetę najbardziej ze wszystkich rodzajów produkcji rolno-spożywczej. Dotyczy to w szczególności wołowiny – wyprodukowanie kilograma tego rodzaju mięsa wiąże się z emisją aż 99,5 kg dwutlenku węgla. Produkcja kilograma baraniny to prawie 40 kg CO2, a szczególnie popularnej w Polsce wieprzowiny – 12 kg. Równie popularny w Polsce drób to 10 kg CO2/kg mięsa. Można więc zauważyć, że akurat nad Wisłą spożywamy najczęściej te rodzaje mięs, których produkcja jest mniej emisyjna. Najwięcej w tym temacie mają do zrobienia narody obu Ameryk, które spożywają ogromne ilości wołowiny. Nawet jednak produkcja drobiu i wieprzowiny emituje przynajmniej kilka (a w niektórych przypadkach nawet dziesięć) razy więcej CO2 od produkcji żywności roślinnej. Poza tym zwierzęta hodowlane same konsumują część produkcji roślinnej oraz wody. A tej ostatniej w Polsce coraz częściej notujemy przecież deficyt.
Również rodzaje transportu różnią się drastycznie pod względem obciążania środowiska. Przykładowo krajowe loty pasażerskie wiążą się z emisją 255 gramów CO2 na pasażerokilometr. To sześć razy więcej niż krajowe połączenia kolejowe. Obecnie krótkie loty pasażerskie są niezwykle popularne z racji niskiej ceny, którą oferują tani przewoźnicy. Gdyby największe miasta w Europie zostały połączone siecią szybkich kolei, która skróciłaby czas podróży do wymiaru niewiele dłuższego niż lot, korzystanie z lotnictwa pasażerskiego mogłoby zostać bardzo ograniczone. Z korzyścią dla planety, ale bez szkody dla pasażerów – podróż koleją jest przecież znacznie bardziej komfortowa i wiąże się z mniejszymi restrykcjami i formalnościami.
Ogromna liczba zarejestrowanych samochodów osobowych w Polsce także jest źródłem licznych niedogodności. Chociażby ogromnych korków w największych miastach oraz emisją spalin, które zanieczyszczają miejskie powietrze. Poprawa jakości transportu zbiorowego, dzięki której większa liczba mieszkańców Polski mogłaby zrezygnować z posiadania własnego pojazdu samochodowego, przełożyłaby się na wzrost komfortu życia także tych, którzy z samochodu nie zamierzają rezygnować. Na ulicach byłoby więcej miejsca, a powietrze byłoby nieco czystsze dla wszystkich – także kierowców. Możliwość rezygnacji z samochodu niesie też wiele korzyści osobistych. Bardzo obniża koszty domowego budżetu – przecież samochód to nie tylko paliwo, ale też ubezpieczenie, przeglądy, naprawy. To wszystko kosztuje przynajmniej kilka tysięcy złotych rocznie oraz pochłania czas i energię. Dzięki możliwości rezygnacji z samochodu – o ile oczywiście wcześniej zapewni się doskonałą jakość komunikacji zbiorowej – mieszkańcy będą mieli więcej czasu dla bliskich i będą mogli sobie pozwolić na inne rodzaje przyjemności czy rekreacji.
Nierówności konsumpcyjne
Ograniczając konsumpcję, należy nie tylko unikać stawiania nierealistycznych postulatów, które przynoszą sprawie więcej szkód niż korzyści, gdyż zrażają ludzi do całej idei, ale też dbać o sprawiedliwe rozłożenie kosztów. Sprawiedliwie w tym przypadku nie oznacza jednak równo. Większe ciężary powinni ponieść najzamożniejsi, dla których ograniczenie konsumpcji nie będzie skutkować obniżeniem standardu życia. Absurdem byłoby ograniczanie spożycia mięsa o jedną trzecią przez wszystkich – a więc zarówno tych jedzących je od święta, jak i tych konsumujących codziennie obfite porcje w wykwintnych restauracjach, a potem chwalących się tym w mediach społecznościowych…
Większe obciążenie najzamożniejszych jest pożądane nie tylko z powodu sprawiedliwości społecznej, ale też efektywności samej polityki klimatycznej. Z tego względu, że to najzamożniejsi emitują największe ilości dwutlenku węgla i zużywają najwięcej zasobów. Według najnowszej edycji „World Inequality Report” najzamożniejsze jeden procent populacji globu odpowiada aż za 17 proc. emisji CO2 na świecie. Górne 10 proc. emituje aż 48 proc. globalnego CO2 produkowanego przez ludzi. Czyli najbogatsza jedna dziesiąta ludzkości odpowiada za prawie połowę emisji CO2. Tymczasem dolna połowa pod względem zamożności emituje zaledwie 12 proc. światowego CO2.
Większość populacji Polski nie znajduje się po żadnej z tych skrajnych stron. W zdecydowanej większości należymy do „środkowych 40 proc.”, które odpowiadają też za 40 proc. emisji. Klasa wyższa i najzamożniejsza część klasy średniej z Polski należy do tych górnych 10 proc., a najbiedniejsi Polacy do dolnej połowy. Nie jest więc tak, że Polska jako taka nie ma moralnego obowiązku ograniczania emisji. Relatywnie wąska część naszego społeczeństwa należy już do globalnej elity, która obciąża klimat w nieprawdopodobnym stopniu. Zdecydowana większość z nas nie należy jednak do najbardziej poszkodowanej dolnej połowy populacji globu. Także klasa średnia znad Wisły powinna spróbować ograniczyć konsumpcję na miarę swoich możliwości. Na pewno większość z nas może wymienić kilka zbędnych nawyków, którymi marnuje energię, wodę lub inne zasoby. Ewentualnie zbędnych wydatków, z których spokojnie można zrezygnować.
Na konieczność sprawiedliwego rozłożenia kosztów zielonej transformacji globalnej konsumpcji zwraca uwagę także raport C40. Szkoda tylko, że zostało to przykryte nieprzemyślanymi propozycjami zmierzającymi do powszechnej ascezy. Walcząc o jakieś dobro, nie warto wpadać w przesadny zapał ideologiczny, gdyż przekonanie nieprzekonanych jest ważniejsze niż zachowanie ideowej czystości i płynącego z niej samozadowolenia. Ideologiczny zapał bardzo często ma swoje źródło w egocentryzmie, a nie w chęci naprawy świata. A chyba o to drugie w tym wszystkim chodzi.
16 kg
do takiej ilości powinniśmy
do 2030 r. ograniczyć konsumpcję mięsa według umiarkowanego scenariusza z raportu C40. Tymczasem w Polsce w 2019 r. zjadaliśmy 84 kg mięsa
„na głowę”, zaś średnia światowa wynosiła 43 kg
48%
światowej emisji dwutlenku węgla to efekt działania najbogatszej jednej dziesiątej ludzkości. Tymczasem dolna połowa pod względem zamożności emituje zaledwie
12 proc. światowego CO2