Gdzieś w cieniu spektakularnych zdarzeń dziejących się teraz dojrzewa konflikt o igrzyska olimpijskie w Paryżu. Odbędą się dopiero w 2024 r., ale już teraz padają coraz dobitniejsze pytania o udział w nich sportowców z Rosji i Białorusi. Temat otworzyła Ukraina, grożąc bojkotem igrzysk, jeśli pojawią się tam reprezentanci agresora i państwa, które agresora wspiera. W tej chwili mamy już 36 krajów, które wyrażają zrozumienie dla ukraińskiego punktu widzenia (m.in. Wielka Brytania, USA, Niemcy, także Polska).
Międzynarodowy Komitet Olimpijski upiera się przy formułce, która pobrzmiewa pozornym otwarciem. „Nie można odmawiać nikomu udziału w igrzyskach z powodu jego paszportu”. Miałoby to sens, gdyby sport międzynarodowy był li tylko starciem jednostek, wolnych elektronów. Jest to jednak rywalizacja krajów. Nawet sztuczka polegająca na umieszczeniu Rosjan i Białorusinów pod jakimś neutralnym sztandarem tej prawdy nie przesłoni. Ewentualne sukcesy rosyjskich czy białoruskich sportowców będą traktowane jako broń propagandowa przez reżymy Putina i Łukaszenki.
Jedyną receptą na tę wojnę jest maksymalna izolacja tych krajów – w każdym wymiarze. Rosja wypowiedziała wojnę totalną innemu narodowi, Białoruś jej pomaga. Tworzenie iluzji, że są sfery z wojny wyłączone, że szlachetne konkurowanie w sportach to coś odrębnego, to pomoc agresorowi. Przypomnę, podczas II wojny światowej igrzyska w ogóle się nie odbywały. Ale jeszcze w roku 1948 reprezentanci Niemiec i Japonii nie mogli uczestniczyć w igrzyskach, choć pokój panował od trzech lat. Rozumiano, że za zbrodnie trzeba płacić. Dziś przewodniczący MKOl Thomas Bach sądzi, że wystarczy odwrócić głowę, a krew przelewana dzień po dniu przestanie przeszkadzać. Igrzyska miały być świętem pokoju i braterstwa. To, że pan Bach chce udawać jedno i drugie, kiedy tłem jest zorganizowana makabra, nie oznacza, że Polska – dziś jedna z pierwszych organizatorek nacisku – powinna mu w tym pomagać.
Rodzi mi się w głowie przy okazji szersza refleksja na temat masowych widowisk sportowych. Kiedy feministki czy lewicowi dogmatycy widzą w nich triumf kultury patriarchalnej i nacjonalizmu (śpiewa się wszak hymny, dopinguje swoich), ja dostrzegam w tych krytykach szaleństwo. Ale naturalnie te widowiska nie powinny nam przesłaniać rzeczy ważniejszych. Pomijając już to, że często są przykrywką dla ciemnych interesów i dla korupcji. Szopka z futbolowymi mistrzostwami świata w Katarze pokazała to dobitnie. Rodzi się też pytanie, czy krociowe wydatki, także z publicznych budżetów, odpowiadają rzeczywistym społecznym priorytetom. Kiedy polska władza wydawała wielkie sumy jako gospodarz mistrzostw Europy w piłce nożnej, ja pytałem, czy to się godzi, kiedy choć jedno dziecko nie dostaje pełnego sfinansowania operacji ratującej życie. To są pytania aktualne także w dobie pokoju. Doskonale zapamiętałem krążące w internecie podczas pandemii pytania o stosunek między zarobkami czołowych sportowców i najlepiej wykwalifikowanych wirusologów.
A dziś mamy na dokładkę wojnę. Wszystko wskazuje na to, że w pierwszą rocznicę jej wybuchu powinniśmy się szykować na konflikt przewlekły i może jeszcze straszniejszy niż to, co widzieliśmy do tej pory. Naprawdę jesteście tak bezwstydni, żeby uczcić to sportowymi igraszkami, podczas których ofiary spotkają się z oprawcami? To świadczy o jakiejś demoralizacji sportowego światka. Mając do wyboru ukraińskich sportowców, w wielu wypadkach walczących na froncie, i sportowców rosyjskich obsługujących krwawy reżym, czuję się z wybierania zwolniony.