Pierwszy tydzień szkoły, ale też poprzedzające go dni stały się okazją do dyskusji o szkolnictwie. Środowiska opozycyjne zrobiły pikietę przed Ministerstwem Edukacji Narodowej, apelując o to, by 15 października był końcem rządów Przemysława Czarnka w polskiej szkole. Z kolei sympatycy rządu profesora Czarnka chwalili, zapewniając, że jest on zaporą przed lewicową ofensywą na polski system edukacji. Zamiast więc rozmawiać o tym, jaka ma być polska szkoła, słyszeliśmy spór o to, czyja ma być. Czarnka czy anty-Czarnka.
Problem wydaje mi się o tyle fundamentalny, że od edukacji zależy to, jak będzie wyglądała Polska za 10, 30 czy 50 lat. A polityczny spór w Polsce bierze nawet szkoły na zakładnika. Tymczasem uważam, że szkoła powinna być przedmiotem przynajmniej podstawowego konsensusu. Oczywiście katolicy i liberałowie będą się spierać o to, jaka powinna być rola przekazywania chrześcijańskich wartości w szkole. Ale w państwie, w którym ustala się wspólnie priorytety, w którym wyłącza się ze sporu pewne sfery właśnie po to, by cieszyły się one długim trwaniem, a nie stawały się zdobyczą wyborczą, edukacja powinna być przedmiotem zgody, a nie wojny. Tym bardziej, że perspektywa szkoły to minimum 12 lat – 8 lat szkoły podstawowej i 4 liceum, wcześniej 6 lat podstawówki, 3 gimnazjum i 3 lata do matury. Zaś politycy działają w cyklu kadencji Sejmu, a więc 4 lata. I jak dotąd nikt w Polsce nie rządził tak długo, by wprowadzić zmiany w całym cyklu edukacyjnym.
I dlatego właśnie uważam, że dobrym pomysłem byłoby stworzenie jakiejś platformy dyskusji o tym, jak powinna wyglądać polska szkoła, ale nie w perspektywie kadencji czy nawet dwóch, nie z punktu widzenia interesów tej czy innej partii, ale tego, czego potrzebujemy jako Polacy, jako społeczeństwo, jako wspólnota narodowa.
W innym przypadku będziemy skazani na traktowanie edukacji jako nieustannego łupu wyborczego. Wygrywa prawica, to przychodzi minister Czarnek i każe w szkole czytać teksty Jana Pawła II. Wygrywa lewica, to usuwa się wszelkie treści katolickie, odniesienie do Boga i wprowadza do podstaw programowych treści progresywne.
A może powinniśmy przystać na zupełnie inną logikę? Jeśli lewica i prawica, liberałowie i konserwatyści byliby w stanie ustalić warunki brzegowe, które powinien wypełniać system szkolnictwa, by odpowiadać na pytanie, po co potrzebujemy publicznych, finansowanych z podatków wszystkich obywateli szkół, może zamiast pytać, czyja jest szkoła, zaczęlibyśmy dyskusję o tym, jak sprawić, byśmy jako wspólnota narodowa mieli przewagi, których nie mają inni? By polska szkoła była wartością dodaną, dumą wszystkich w Polsce, a nie kolejną sferą – po publicznych mediach, spółkach paliwowych, energetycznych, zbrojeniowych itp., które stają się po prostu wyborczym łupem.
Ale to wymagałoby odrzucenia paradygmatu, w który nasza polityka weszła kilkanaście lat temu. I zupełnie nowego myślenia o polityce, jako o namyśle o dobru wspólnym, a nie jako wojnie na wyniszczenie dwóch wrogich sobie sił.