Wystawienie Romana Giertycha na ostatnim miejscu listy Koalicji Obywatelskiej w Kielcach wywołało potępieńcze debaty, głównie wewnątrz opozycji. Na miejscu mecenasa nie czułbym się dobrze w roli, w jakiej obsadził go Donald Tusk. Pomysł pojawił się w ostatniej chwili i wyglądał na czysty kaprys lidera. Jego jedynym celem jest spłatanie figla, zdenerwowanie Jarosława Kaczyńskiego, który tam startuje.
Wszystko jest tu niezgodne z logiką klasycznie pojmowanej demokracji. Tamtejsza Platforma Obywatelska nie ma z tą decyzją nic wspólnego. Co więcej Giertych jest na tamtym terenie całkiem obcy (skądinąd jak i Kaczyński). Tyle że prezes PiS tam zapewne przynajmniej pojedzie, już się pojawił na ogłoszeniu listy. Giertych zaś unika pojawiania się w Polsce. We Włoszech czeka na zmianę władzy, bo ma kłopoty z prokuraturą.
Idźmy dalej. Lewicowe kręgi biadają, że Giertych to dawny lider antyeuropejskiej Ligi Polskich Rodzin, twórca Młodzieży Wszechpolskiej, która bywa opisywana jako „faszystowska”. Obrońcy przywrócenia prawnika do parlamentu zapewniają, że gruntownie się zmienił. Ja akurat uważam, że człowiek ma prawo dokonać dogłębnej politycznej ewolucji. I że nie powinien być wiecznie rozliczany z przeszłości.
Mnie chodzi o teraźniejszość. Tych, którzy uważają, że do przesuwającej się w lewo Koalicji Obywatelskiej nie pasuje dokooptowanie prawicowca, spytam: A jakie poglądy ma dziś mecenas? Jedynym, czym się zajmuje, o czym nieustannie pisze, jest wygrażanie Kaczyńskiemu. Czasem z użyciem absurdalnych oskarżeń, najbardziej fantastycznych plotek, jak wtedy, gdy dowodził, że pisowski rząd gotów jest zagarnąć zachodnią Ukrainę. Współbrzmiał wówczas z wojenną propagandą Ławrowa. Ale wśród hejterów budziło to entuzjazm.
No właśnie, to nagroda za hejt. I zachęta, aby było go jeszcze więcej. Tusk otwarcie to powiedział, reagując na lamenty lewicowych aktywistów na Campusie Przyszłość Polski. To jeden z mechanizmów układania w Polsce list do Sejmu.
Gdy mowa o poglądach, pojawiła się kwestia, czy Giertych podporządkuje się nowej żelaznej zasadzie Tuska. Jego kandydaci nie muszą mieć przekonań w żadnej sprawie, poza jedną. Muszą obiecać, że poprą w przyszłym parlamencie aborcję na życzenie. To skądinąd reguła bez mała totalitarna. Nawet w zachodnich, radykalnie progresywnych partiach lewicowych i centrowych zdarzają się pojedyncze postaci, mające w sprawie aborcji odrębne zdanie. Bo to kwestia sumienia. Można mieć opory wobec przerywania ciąży, nawet nie wierząc w Boga albo wierząc w nieskazitelnie laickie państwo.
Tusk zasadę wolności sumienia łamie. Co jednak robi mecenas? Ogłasza, że jest nadal przeciw aborcji, ale będzie przestrzegał klubowej dyscypliny. Jest to niespójne. Można jednak domniemywać, że tym samym wyrzeka się ostatniego poglądu, który mu pozostał z dawnych czasów. Po to, aby kandydować i drażnić Kaczyńskiego, być może w Sejmie.
Chyba nic nie ujawnia nam lepiej marności polskiej polityki i polskich polityków. Skądinąd na listach komitetu KO-PO widać innych byłych konserwatystów, czasem gorliwych katolików. Posłanka Joanna Fabisiak się w nowej formule nie zmieściła. Ale już Paweł Kowal, jedynka na Podkarpaciu, jak najbardziej.
W wystąpieniu w Gdańsku z okazji rocznicy porozumień sierpniowych Tusk zwolnił się z obowiązku trzymania się spójnego programu. Przedstawił się jako spadkobierca Solidarności, walczącej z autorytarną władzą, więc łączącej najróżniejszych Polaków. Właściwie zgoda na aborcję pozostaje jednym czynnikiem łączącym kandydatów KO-PO. Czy jednak powinniśmy ufać formacji łamiącej sumienia swoich ludzi, jak i tym, co dają się złamać?