Jeszcze niedawno mało kto znał tę historię. Ulmowie, chłopska rodzina z podkarpackiej wsi Markowa, zostali zadenuncjowani przez polskiego sąsiada, a później bestialsko zamordowani przez Niemców za pomoc świadczoną Żydom. Są właśnie wynoszeni na ołtarze: rodzice Wiktoria i Józef oraz ich siedmioro dzieci, także najmłodsze, które zaczęło przychodzić na świat w chwili, gdy oprawcy mordowali jego matkę. Zginęli także wszyscy ukrywani Żydzi: Saul Goldman, jego czterech synów i dwie córki oraz wnuczka Chaima Goldmana z Markowej – Lea Didner z córką o nieznanym imieniu oraz Golda Grünfeld. Zamiarem tego tekstu nie jest jednak szczegółowy opis tragedii w Markowej. Chciałbym zamiast tego przyjrzeć się dzisiejszemu jej obrazowi w pamięci społecznej. Obawiam się bowiem, że, podobnie jak to się stało w przypadku tzw. żołnierzy wyklętych, mamy tu do czynienia z kolejną odsłoną polsko-polskiej wojny, w której historia jest tylko kamuflażem, skrywającym bieżące interesy polityczne.
Historia żyje w takiej formie, w jakiej jest obecna w naszej pamięci, a ona nie jest zdolna do przechowywania obrazu przeszłości w formie całkowicie obiektywnej, jak na zdjęciu bez retuszu. Nawet pamięć naocznych świadków bywa zawodna, a cóż dopiero powiedzieć o kolejnych generacjach? Pamięć historyczną możemy zatem postrzegać na wzór pola uprawnego, na którym można sadzić nowe bądź zapomniane rośliny, a jednocześnie karczować stare, choć zdawałoby się dobrze zakorzenione. Ta „uprawa” pola społecznej pamięci dokonuje się rękami rozmaitych „rolników”. To instytucje państwowe takie jak IPN, to nadawanie kształtu ekspozycjom muzealnym, ustanawianie miejsc pamięci, polityka oświatowa, preferencje dla określonych tematów badań i ułatwienia w ich finansowaniu etc. Wszystkie te działania, które często mają na względzie interes polityczny władzy, opozycji, rozmaitych stowarzyszeń i środowisk, nazywamy polityką pamięci. Nie musi być ona świadomą i cyniczną manipulacją, choć niestety często bywa.
Prywatyzacja pamięci
Największym zagrożeniem dla pamięci o Ulmach zdaje się dążenie do uczynienia z postaci, miejsc i grup czyjejś swego rodzaju własności. Niejednokrotnie podczas uroczystości je upamiętniających, gdy pojawiali się tam przedstawiciele innego „plemienia”, można było usłyszeć: „Idźcie stąd, to nasi bohaterowie, wy macie swoich”. Prywatyzacja pamięci to niezwykle groźne zjawisko, pogłębiające podziały w naszym społeczeństwie, niszczące ostatnie elementy wspólnoty. Bohaterowie przeszłości są zapisywani do któregoś z dzisiejszych „plemion”, co powoduje, że przestają interesować, a nawet budzą niechęć u wyznawców innej politycznej opcji. Z historią nie ma to nic wspólnego, z polityką owszem. Problem „prywatyzacji pamięci” jest widoczny w relacjach polsko-żydowskich. Mamy narrację o narodzie bohaterów, pośród którego były nieliczne jednostki niegodne, oraz narrację o winie Polaków, wśród których normą była wrogość i obojętność wobec Żydów, a bohaterstwo bywało wyjątkiem. „Sprawiedliwy” i „szmalcownik”, to dwie figury, wokół których organizuje się nasza pamięć.
Charakterystycznym przykładem tej „prywatyzacji” był spór, który rozgorzał przed kilkoma laty, wokół inicjatywy upamiętnienia polskich „Sprawiedliwych” obok Muzeum Żydów Polskich „Polin” w Warszawie. W skrócie, starły się tu dwie opcje. Według pierwszej, teren, na którym stanęło „Polin”, centrum dawnego getta, powinien być swoistą enklawą pamięci żydowskiej. Prof. Barbara Engelking, kierownik Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, tak wyraziła to stanowisko: „Wokół budynku Muzeum powinien być obszar ciszy dedykowany Żydom warszawskiego getta – tym, którzy tutaj żyli, kochali, modlili się i zginęli w okrutny sposób. Tutaj powinna znaleźć się przestrzeń dla żydowskiego dziecka i jego matki – to jest ich miejsce i musimy je dla nich zostawić”. Wedle tej wizji upamiętnienie „Sprawiedliwych” byłoby formą ingerencji w czystość pamięci żydowskiej. „Sprawiedliwych” należy upamiętnić, ale nie tu! Żydzi mają bowiem prawo do „przestrzeni pamięci” niezakłóconej, własnej, prywatnej.
Oponenci, których nie da się żadną miarą sprowadzić do środowisk nacjonalistycznych – byli bowiem wśród nich ludzie tacy jak prof. Adam Rotfeld, sam uratowany z Zagłady – nie godzili się na wytyczanie ogrodzonych „obszarów pamięci”, gdzie nie ma miejsca dla kogoś, kto nie jest „nasz”. Tak wyrażał to stanowisko znakomity historyk, twórca gdańskiego Muzeum II Wojny Światowej, prof. Paweł Machcewicz: „Muzeum Historii Żydów Polskich nie może pokazywać świata polskich Żydów jako izolowanej społeczności. Ma opowiadać o wielu wiekach sąsiedztwa z Polakami, zarówno o jego dobrych kartach, jak i najbardziej złowrogich. W tej opowieści musi się znaleźć miejsce dla «Sprawiedliwych»”. „Prywatyzacja pamięci” niszczy wspólnotę, wzmacnia stereotypy, poszerza przestrzeń sporów, zatem w imię jakiej wartości jej dokonywać?
Roztropny głos Kościoła
Czy w przypadku pamięci o Ulmach powtarza się schemat „Polin”? Chyba nie w takim samym kształcie. Widoczne jest jednak tutaj inne, podobne niebezpieczeństwo. Beatyfikacja tej konkretnej rodziny bywa traktowana jako beatyfikacja narodu, ostateczny argument w dyskusji o polskiej współwinie. Tak mówił o tym historyk, a jednocześnie senator PiS, prof. Jan Żaryn: „Rodzina Ulmów to ilustracja zjawiska bardzo szerokiego, jakim było ratowanie Żydów przez Polaków w czasie II wojny światowej. W tę działalność zaangażowane były nie tuziny, nie setki, nie tysiące, lecz setki tysięcy osób”. I dodał: „Ratowanie Żydów to była kategoria narodu polskiego”. Taka narracja, w której Ulmowie mają być „antidotum na Jedwabne”, winna udowodnić jednoznacznie, że bohaterstwo było wśród Polaków normą. Prowadzi to oczywiście do usuwania z pamięci o Ulmach tego, co od stereotypu odbiega. Na przykład z trudnością odnajdziemy informacje, że przed 1939 r. Józef Ulma był aktywistą Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici” – organizacji domagającej się reformy rolnej, w tym parcelacji dóbr kościelnych i z tego powodu ostro zwalczanej przez wielu księży. Polityczne zaangażowanie Ulmy doprowadziło nawet do publicznego konfliktu z markowskim proboszczem. Chłopski antyklerykalizm, paradoksalnie powiązany z głęboką religijnością, był przecież wtedy charakterystyczny dla mieszkańców galicyjskich wsi. „Wiciarz” jako patron dzisiejszej prawicy burzy jednoznaczność przesłania. Nawet jeśli to fakty, tym gorzej dla nich.
Roztropnie zabrzmiał w tym sporze głos polskich biskupów. Najpierw wypowiedział się kard. Kazimierz Nycz. „Pamiętajmy, abyśmy nie próbowali beatyfikować takiego czy innego narodu, bo jest przy tej okazji pokusa, by trochę ugrać swoje” – mówił na konferencji „Rodzina Ulmów – świadectwo i testament”, tej samej, podczas której prof. Żaryn kreował mit polskiego bohaterstwa jako normy.
Najważniejszym i przemyślanym świadectwem postawy umiaru, która ma tworzyć „wspólnotę pamięci”, zdaje się „List pasterski Konferencji Episkopatu Polski dotyczący beatyfikacji Józefa i Wiktorii Ulmów i ich siedmiorga dzieci”. Uderza w tym dokumencie unikanie jakiejkolwiek narracji narodowej. Biskupi wspominają, że ratowani byli Żydami, ale ani razu nie podkreślają polskości Ulmów. Ich bohaterstwo jest ujmowane jako przejaw uniwersalnej miłości bliźniego, motywowanej ewangelicznie, gdzie „nie ma Greka ani Żyda”. To wyraźna polemika z tymi, którzy pragnęliby za sprawą Ulmów „beatyfikować naród”, po raz kolejny zespolić polskość z katolicyzmem, nie dla dobra wiary przecież, ale w interesie narodowej megalomanii. Biskupi pragną uczynić Ulmów patronami chrześcijańskich rodzin. „Życie Czcigodnych Sług Bożych Józefa i Wiktorii składało się z niezliczonych ofiar i uczynków miłości dnia codziennego. Owocem przyjęcia tego stylu życia stała się heroiczna decyzja pomocy skazanym na zagładę Żydom. Józef i Wiktoria Ulmowie ukazują przede wszystkim piękno i wartość małżeństwa opartego na Chrystusie, gdzie Boża łaska jest fundamentem wszystkiego. Ich miłość realizowana w codzienności może również motywować do otwartości na życie oraz do wzięcia odpowiedzialności za wychowanie młodego pokolenia. Heroiczna postawa miłości wobec bliźnich powinna pobudzać nas do życia nie tyle dla własnej wygody czy chęci posiadania, ile do życia będącego darem siebie dla innych”.
---
A zatem nie symbol bohaterstwa narodu, nie argument w polemice przeciw komukolwiek, co najwyżej apologia chrześcijańskiego modelu rodziny. Jaki efekt to przyniesie? Trudno mieć złudzenia, obrażą się pewnie wszyscy. Jedni powiedzą, że biskupi zdradzili ideę obrony „dobrego imienia Polaków”, drudzy, że zaprzęgli Ulmów w rydwan polityki antyaborcyjnej, że próbują bronić patriarchalnego modelu rodziny. Cóż, może i dobrze. Wszak Kościół winien być „znakiem, któremu sprzeciwiać się będą”, a nie sojusznikiem jednej opcji politycznej.