Swoją wizję świata i stosunku do niego wspólnoty wierzących ojcowie soborowi zawarli przede wszystkim w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele Gaudium et spes. Już tytuł jest swego rodzaju spoilerem, jeśli chodzi o zasadnicze przesłanie. Radość i nadzieja – to właśnie mamy nieść do świata i o nich świadczyć wobec innych. Trzeba przyznać, że kilkadziesiąt lat po soborze wciąż są to, przynajmniej w naszej części globu, postawy rzadko przyjmowane. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że brak ich coraz bardziej, i nie byłabym w tej diagnozie sama. O coraz gęstszej beznadziei ogarniającej współczesne społeczeństwa cywilizacji północno-atlantyckiej pisał i Jan Paweł II w adhortacji Ecclesia in Europa, i Benedykt XVI w encyklice Spe salvi. Obaj papieże nie zatrzymują się jednak na smutnej konstatacji, ale wskazują, że narzędzie zmiany tego stanu jest w naszych, czyli chrześcijan, rękach: „Odkupienie zostało nam ofiarowane w tym sensie, że została nam dana nadzieja, nadzieja niezawodna, mocą której możemy stawić czoło naszej teraźniejszości; teraźniejszość, nawet uciążliwą, można przeżywać i akceptować, jeśli ma jakiś cel i jeśli tego celu możemy być pewni; jeśli jest to cel tak wielki, że usprawiedliwia trud drogi” (Spe salvi 1).
Znów więc wracamy do myśli z początku Sacrosanctum concilium, że w życiu chrześcijańskim to, co widzialne, prowadzi do rzeczywistości niewidzialnej (SC 2) – nasze życie ma być wyrazem wielkiej nadziei, jaka w nas jest, danej nam przez Boga, tej na wieczne szczęście i pełnię życia. A skoro człowiek jest z natury społeczny (zob. GS 24), to elementem pełni życia jest dla niego wspólnota nie tylko z Bogiem, ale i z innymi ludźmi. Mamy się uczyć jej budowania już w doczesności, a jeśli będziemy to robić we współpracy z Duchem Świętym, odkryjemy, jak cudownym doświadczeniem jest wspólne dążenie do tego samego Boskiego celu, i już na ziemi zaczniemy smakować nieba.
Dobro wspólne
Pierwszą zasadą, którą znajdujemy w Gaudium et spes, dotyczącą budowania ludzkiej społeczności, jest ta mówiąca o potrzebie dostrzegania i troski o dobro wspólne. Ojcowie soborowi definiują je następująco: „suma tych warunków życia społecznego, które pozwalają bądź to grupom, bądź poszczególnym jego członkom pełniej i szybciej osiągnąć ich własną doskonałość” (GS, 26). Nie chodzi więc o socjalistyczną zasadę „wszystkim po równo”, którą uzupełniano za czasów PRL dopowiedzeniem, którego mi tu zacytować nie wypada, a któremu trudno odmówić prawdziwości – mówiło ono, że każdy dostaje coś bezwartościowego. Tymczasem każdy do osiągnięcia własnej doskonałości potrzebuje czego innego i w innej formie – dla osób ze środowisk ubogich to mogą być fundusze, dla osób z niepełnosprawnościami – dostęp do leczenia i tak dalej. Takie podejście jest jeszcze jaśniej przedstawione w dalszej części tego punktu: „Porządek społeczny i jego rozwój powinien więc być nieustannie kierowany na dobro osób, gdyż porządek rzeczy winien być podporządkowany hierarchii osób, nie zaś na odwrót”.
Podana przeze mnie definicja dobra wspólnego nie jest też, wbrew pozorom, pochwałą perspektywy z Orwellowskiego Folwarku zwierzęcego mówiącej, że wszystkie zwierzęta są równe, ale świnie równiejsze – już w kolejnym zdaniu po zacytowanej definicji czytamy: „Każda grupa winna brać pod uwagę potrzeby i uzasadnione dążenia innych grup, a co więcej, dobro wspólne całej rodziny ludzkiej”. Tu kluczowe jest wskazanie o wzięciu pod uwagę innych – dlatego mówimy o dobru wspólnym. Czasem w jego imię trzeba z czegoś zrezygnować, czasem zaangażować się w coś, w co angażować nam się nie chce, a czasem przyjąć pomoc lub o nią jasno poprosić.
Haczyk, który tkwi w pomocniczości
Tu przechodzimy do drugiej zasady nauki społecznej Kościoła, czyli pomocniczości. Na pierwszy rzut oka wydaje się ona nam czymś oczywistym – w końcu u św. Pawła czytamy: „Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełniajcie prawo Chrystusowe” (Ga 6, 2). Powtarza to wezwanie innymi słowami sobór: „Zwłaszcza w naszych czasach występuje paląca potrzeba, abyśmy stawali się bliźnimi absolutnie każdego człowieka i czynnie pomagali mu, jeżeli pojawia się na naszej drodze” (GS, 27). Gdzie więc widzę haczyk?
Jest taka forma pomocy, która ubezwłasnowolnia tego, któremu udzielane jest wsparcie, lub jest wtórna do odebrania samodzielności. Klasycznym wręcz przykładem błędnej realizacji tej zasady jest sytuacja, kiedy rodzice w wyniku błędów wychowawczych nie pozwolą dzieciom zyskać samodzielności, a potem twierdzą, że muszą pomagać, bo młodzi sobie nie radzą. W szerszej skali to sytuacje, kiedy doprowadza się do upadku firmę, która jest największym pracodawcą na danym terenie, a potem oferuje wsparcie socjalne, które de facto doprowadza do trwałego zubożenia w danej społeczności. Przykłady można mnożyć, kluczowe jest to, że pomoc ma służyć podniesieniu osoby, której pomagam, a nie zrobieniu z niej „zawodowego” ubogiego lub żebraka.
Piękne słowo
Mam na myśli ostatnią zasadę – solidarność społeczną. Tak o niej piszą ojcowie soborowi: „Obowiązek sprawiedliwości i miłości jest spełniany w coraz większym stopniu dzięki temu, że każdy, przyczyniając się do dobra wspólnego stosownie do własnych możliwości i potrzeb innych, popiera i wspomaga także instytucje, zarówno publiczne, jak i prywatne, które służą zmianie warunków ludzi na lepsze” (GS 30). I w następnym punkcie: „We wszystkich powinno się rozbudować wolę uczestniczenia we wspólnych inicjatywach” (GS 31). O ile w przypadku pomocniczości chodziło o udzielanie wsparcia, solidarność społeczna odnosi się do budowania silnych relacji społecznych. Siatki powiązań, która stanowi bezpieczną „otulinę” dla każdego ze swoich członków, i kiedy zdarza się im trudny czas, nie pozwala nam upaść.
Postawa ta bazuje na świadomości, że jesteśmy sobie nawzajem potrzebni, bo walka wyłącznie o swoje prowadzi ostatecznie do klęski. Za każdym razem, kiedy czytam książkę Victora Frankla Człowiek w poszukiwaniu sensu, uderza mnie jego obserwacja dotycząca tego, kto był w stanie przetrwać obóz koncentracyjny. Wbrew pozorom nie byli to ci, którzy postanowili dbać wyłącznie o własny interes – ci najczęściej popełniali samobójstwo, nie dawali rady psychicznie. Życie obozowe byli w stanie przyjąć i przetrwać ci, którzy byli zdolni do nadziei i mieli cel, który był poza nimi, a w codzienności dostrzegali potrzeby innych i starali się na swoją miarę na nie odpowiadać. Specjalista od nauki społecznej Kościoła powiedziałby, że byli zdolni do solidarności społecznej. Jak widać, to, że to dobra postawa, zostało potwierdzone w ekstremalnej próbie.
Podsumowując – jeśli świecki katolik chce być dobrym obywatelem, a jest to wysoce wskazane, winien pamiętać o trzech opisanych tu zasadach: trosce o dobro wspólne, roztropnej pomocniczości i solidarności z innymi. Brzmi bardzo docześnie, jednak zdolność do ich przestrzegania ma zdecydowanie Boży fundament – nadzieję płynącą z odkupienia.