Logo Przewdonik Katolicki

Zostawili nastolatków i wyjechali

Piotr Zaremba
fot. Magdalena Bartkiewicz

Często zmiany cywilizacji opisujemy jako upadek autorytetu: rodzicielskiego, a w sensie szerszym ludzi starszych. Tu jednak mamy sytuację odwrotną

To jedna z najbardziej przedziwnych historii ostatnich tygodni. Wciąż nie daje mi spokoju. Nie ma w niej grama polityki. Ale ile jest w niej ducha współczesności? Innej niż świat, jaki znaliśmy, jaki ja jeszcze znałem, wcześniej.
Oto opowieść o małżeństwie Jagłów z warszawskiego Mokotowa, nagłośniona przez wszędobylskie media. On ma lat 49, ona 44. Którejś nocy, pod koniec maja, oboje wyszli z własnego mieszkania, zostawiając w nim swoich dwóch śpiących synów: siedemnastolatka i czternastolatka. Zostawili im na stole list. „Chłopcy, jesteście dzielni. Poradzicie sobie w życiu. Jesteśmy z was dumni”.
Zostawili taki list i zniknęli. Rzecz była umiarkowanie, ale jednak głośna przez wiele tygodni. Szukała ich policja. Widziano ich na południu od Polski, w Słowacji. Tak jakby wyruszyli na jakąś zwykłą turystyczną wyprawę, tyle że w tajemnicy przed wszystkimi. Ostatecznie znaleziono ich w Pradze, stolicy Czech.
Finał jest tak dziwny, że autorzy reportażu w liberalnym TVN nie mogli go zrozumieć. Sprowadzona do Pragi polska policja uznała sprawę za zamkniętą. Bo podobno dotyczyła ona jedynie zaginięcia małżeństwa. A skoro się znaleźli, dalszego ciągu nie ma. Dziennikarze TVN i inni komentatorzy zwracają uwagę, że porzucenie małoletniego dziecka jest przestępstwem. Skądinąd tylko takiego do lat 15. Dlaczego szesnasto- czy siedemnastolatka można zostawić bezkarnie, skądinąd nie wiem. Przecież w sensie prawnym jest on równie bezradny.
Ale młodszy syn państwa Jagłów ma lat 14. Policja tłumaczy mętnie, że podejmowanie kroków prawnych było niemożliwe „bez zapoznania się z materiałem”, co brzmi absurdalnie. W efekcie małżeństwo ponownie zniknęło. Ich synowie byli i są pod opieką dalszej rodziny.
Historia brzmi bez mała fantastycznie. Psycholog Czesław Michalczyk, przepytywany przez „Super Express”, nie krył zdumienia. Tłumaczył, że opieka nad dziećmi to na ogół bezwarunkowy odruch, swoisty atawizm. Dodałbym, że zwłaszcza u matek. Ja takiej historii sobie nie przypominam. Tym bardziej to niezwykłe, że ci ludzie nie są, zdaje się, społecznym marginesem. Potraktowali porzucenie synów jako oczywistą sprawę. I jeszcze ten list, z przedziwną, jakby prześmiewczą pochwałą przedwczesnego usamodzielnienia się…
Naturalnie nie mogę ręczyć, że nic takiego nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Ale zaskoczenie psychologa i dziennikarzy rozumiem. To przeczy ludzkiemu doświadczeniu. Często zmiany cywilizacji opisujemy jako upadek autorytetu: rodzicielskiego, a w sensie szerszym ludzi starszych. Tu jednak mamy sytuację odwrotną. To nie młodzi czują się zwolnieni z więzów i obowiązków, a rodzice. Wydawałoby się, że pewne prawidła, instynkty są niezmienne. A oni potraktowali je jak balast, który nadzwyczaj łatwo się strząsa. Z czego świat nawet nie jest w stanie ich rozliczyć.
Pomimo wielu tekstów, choćby tego reportażu w TVN, nie wiemy nadal nic o wcześniejszych relacjach wewnątrz tej rodziny. Pojawili się jacyś świadkowie, ale na okoliczność dużo wcześniejszych kontaktów z rodzicami i dziećmi. Podobno rodzina taka sama jak każda inna. W swoim ostatnim miejscu zamieszkania trochę się izolowali od sąsiadów, którzy twierdzili, że było w nich coś złowieszczego. Ale możliwe, że ta refleksja to produkt przedziwnego finału.
Czy mamy do czynienia z jednostkowym szaleństwem? Czy z podmuchem, na razie bardzo nieśmiałym, jakiegoś społecznego czy psychologicznego trendu? Kto jeszcze i za co może się poczuć nieodpowiedzialny? Jeśli kogoś przeraża współczesna atomizacja zbiorowości, znalazł w każdym razie temat do efektownej przypowieści. Tylko czego się z niej na ostatek dowiemy? 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki