Trzecia Rzeczpospolita przeżyła już kilka okrągłych rocznic wołyńskiej zbrodni. Tej jak dotąd „najokrąglejszej”, bo pięćdziesiątej, właściwie nikt nie zauważył: w 1993 r. byliśmy na to zbyt zajęci przystosowywaniem się do szybkiej transformacji ustrojowej. Dziesięć lat później w Pawliwce, na miejscu startego z powierzchni ziemi miasteczka Poryck, odbyło się pierwsze upamiętnienie o charakterze państwowym, z udziałem prezydentów Kuczmy i Kwaśniewskiego oraz hierarchów Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej. Nie zagoiło ono jednak starych ran. Także rocznica siedemdziesiąta, choć pisały o niej wszystkie media, upłynęła pod znakiem oczekiwania. Z naszej strony było to w dużej mierze czeka niem na adekwatną do rangi wspominanego wydarzenia reakcję Ukraińców. Nie nastąpiła ona, bo i nastąpić nie mogła: ówczesna Ukraina dopiero przechodziła bolesne narodziny tożsamości, związanej z wyborem opcji prozachodniej, której skutkiem była rosyjska aneksja Krymu i Donbasu.
Obecna, osiemdziesiąta rocznica jest szczególna z dwóch powodów. Po pierwsze, odchodzi właśnie pokolenie ofiar. Ludzie, którzy w czasie wołyńskiej rzezi byli małymi dziećmi, dożywają obecnie ostatnich lat późnej starości. Każda następna okrągła rocznica będzie już zatem wyglądać nieco inaczej. Będzie zwykłym upamiętnieniem historii, nie zaś żywą, krwawiącą raną, obecną w zbiorowej pamięci.
Drugim powodem jest wojna, która wybuchła 24 lutego ubiegłego roku. Od tego dnia relacje polsko-ukraińskie zmieniły się w sposób gwałtowny i chyba nieodwracalny. Należy więc mówić o nich nieco innym językiem niż ten, którym posługiwaliśmy się do niedawna. Ten nowy język, siłą rzeczy, wpływa w jakiś sposób także na perspektywę naszej oceny zbrodni dokonanej na Wołyniu.
Kościół parafialny w Porycku. 11 lipca 1943 r. napastnicy oddziału UPA wdarli się do kościoła w czasie Mszy św., obrzucili zgromadzonych granatami i ostrzelali ich z broni,
ocalało jedynie kilkanaście osób | fot. IPN/przystanekhistoria.pl
Uwaga na słowa!
„Przebaczamy i prosimy o przebaczenie” – formuła z listu biskupów polskich do niemieckich (1965) jest piękna, profetyczna… i właśnie dlatego bardzo trudna do powtórzenia. Oczywiście wszystko da się powtórzyć, ale my mówimy tu w wymiarze prawdy i uczciwości. A w tych parametrach pewne deklaracje udają się tylko jeden raz. Wypowiedziane po raz drugi mogą zabrzmieć nieszczerze, zatem niewiarygodnie. A wiarygodność jest przecież tą stawką pojednania, o jaką nam chodzi.
Z tej perspektywy popatrzmy na zasady pojednawczego savoir vivre’u. Niezapisana, a przecież oczywista zasada numer jeden głosi, że pierwsza rękę do zgody wyciąga strona poszkodowana. Jeżeli potrącę przechodnia na ulicy, to ja zwracam się doń słowem „przepraszam”, ale jeśli już podpalę mu dom, nie mówię przecież jako pierwszy: „zapomnijmy o złej przeszłości”. Na to dobrowolny monopol ma moja ofiara. Gdyby było na odwrót, byłoby to naigrawaniem się z jej krzywdy.
W 1965 r. Polacy wyciągnęli rękę do Niemców. Właściwa kolejność została zachowana, nikt uczciwy nie wątpi bowiem, że w bilansie lat 1939–1945 to Polacy, in gremio, byli ofiarami Niemców, nie zaś na odwrót. Jeśli zaś chodzi o historię dawniejszą – bo i ona była obecna w liście biskupów – to również na niej odcisnęło się piętno tysiącletniej ekspansji Niemiec kosztem Polski. Tutaj, nawiasem mówiąc, najtrudniej jest o jednoznaczną ocenę, gdyż na dobrą sprawę nie wiadomo, czy Niemcom mielibyśmy bardziej wypominać zaborczość, czy też dziękować za import zdobyczy cywilizacji. Ale teraz mówimy o symbolach, czyli upraszczamy.
Mieszkańcy Porycka (obecnie: Pawliwka), pow. Włodzimierz Wołyński. Łącznie w Porycku z rąk UPA zginęło co najmniej 222 Polaków. Wszystkie domy spalono, a mienie rozgrabiono| fot. IPN/przystanekhistoria.pl
Z naszymi historycznymi relacjami z Ukraińcami rzecz ma się nieco inaczej. Na lata II wojny światowej patrzymy tu pod znakiem krwawej plamy Wołynia i w tej kwestii nie ma wątpliwości, kto był katem, kto zaś ofiarą. Natomiast kilka poprzednich wieków sąsiedztwa… Co tu ukrywać, to my byliśmy dla nich tymi, kim dla nas byli Niemcy. To po naszej stronie, w rubryce „winni”, widnieją słowa „ekspansja” i „eksploatacja”.
Pytanie teraz – co z tym zrobimy? Bo jeśli wyjąć Wołyń ’43 z kontekstu długotrwałej historii, możemy śmiało wyciągnąć jako pierwsi rękę do pojednania. Jeśli natomiast tenże wołyński symbol potraktować jako okazję do przezwyciężenia bagażu kilku wieków niezgody, to prosta analogia z listem do biskupów niemieckich zaczyna nam chwiać się w posadach.
Jeśli prawdą jest, że pojednanie kroczy przed sprawiedliwością, to przecież przed samym pojednaniem kroczy jeszcze prawda. Nie sposób doprowadzić do zgody między narodami, jeżeli w relacjach między nimi dominuje duch nieszczerości lub zakłamania. List biskupów polskich do ich „niemieckich braci w biskupstwie” z 1965 r. wyprzedził swój czas, spełniając historyczne zadanie, mimo że w momencie publikacji odrzuciła go spora część Polaków. Było to możliwe, gdyż zawarte w nim słowa, niezwykle wyważone i celne, były słowami, których, po głębokim namyśle, żadna ze stron nie mogła ocenić jako nieprawdziwe.
Ta poprzeczka zawieszona została bardzo wysoko. Nakłada to olbrzymią odpowiedzialność na tych, którzy chcieliby formułować słowa polsko-ukraińskiego pojednania na wzór tamtego listu. Nie twierdzę, że to się nie może udać, zwracam tylko uwagę na poziom trudności.
Rekonstrukcja rzezi wołyńskiej w Radymnie, 20 lipca 2013 r. | fot. Maciej Goclon/East News
Nie przebaczamy w cudzym imieniu
To druga zasada pojednawczego kodeksu. Popatrzmy na nią przez filtr listu z 1965 roku. Dlaczego polscy biskupi, choć na początku krytykowani przez wielu rodaków, wyprzedzili swój czas? Dlaczego słowa ich listu, czytane z większą niż na początku uwagą, nie mogły zabrzmieć fałszywą nutą? Bo wśród Polaków tamtego pokolenia właściwie nie było rodziny, która by nie odczuła na własnej skórze krzywdy niemieckiego najazdu. Biskupi mogli śmiało mówić per „my, skrzywdzeni” – bo także ich rodziny, ba, także oni sami owych krzywd zaznali. Mieli też pełne prawo do wybaczania.
Z Wołyniem sprawa wyglądała inaczej. To odległy i słabo znany zakątek przedwojennej Polski. Ofiarami rzezi UPA byli nadto prości wieśniacy, niemający – jak było chociażby w przypadku ludności powstańczej Warszawy – krewnych ani też znajomych w miastach, gdzie owi krewni lub znajomi mogliby uparcie głosić prawdę o ich męczeństwie. Wołyńska tragedia, poza okazjonalnymi rocznicami, nie wybrzmiewa głośno. Bo nie dotyczyła ludzi, o których pamięć w nas żyje. Nie jest to zarzut, to naturalny sposób hierarchizowania ludzkich emocji. Ale jednocześnie stwarza to podstawową trudność moralną w kwestii wypowiadania się ogółu Polaków „w imieniu ofiar Wołynia”.
Dlatego dobrze się stało, że do dyskusji na temat polsko-ukraińskiego listu biskupów, który odczytany będzie w 80. rocznicę wołyńskiej rzezi, zaproszono – chyba po raz pierwszy – środowiska rodzin ofiar Wołynia ’43. Nie jest to łatwy partner do dyskusji, ale tylko współpraca z trudnymi partnerami daje szansę na stworzenie formuły wolnej od banału i trafiającej w swój czas. A nawet go wyprzedzającej.