Pomysł na zorganizowanie wraz z wyborami parlamentarnymi referendum dotyczącego przyjmowania przez Polskę migrantów z czysto kampanijnego punktu widzenia może wydawać się trafny. Zamiast dyskutować o tym, czy w Polsce dzieje się dobrze czy źle, zamiast zastanawiać się, która z partii politycznych ma lepszy pomysł na to, jak ułożyć sprawy polityczne i społeczne, łatwiej przecież grać emocjami, społecznymi uprzedzeniami czy wręcz lękami.
Szczególnie, że dotąd w kampaniach wyborczych temat okazywał się nośny. I to nie tylko w Polsce. Wszak Donald Trump wygrał w USA m.in. dlatego, że obiecał budowę wielkiego muru, który powstrzyma imigrację z Meksyku. Partia Bracia Włosi Giorgii Meloni stworzyła rząd w Rzymie, bo wyborcy zaufali jej obietnicom, że będzie skutecznie walczyć z napływem migrantów z Afryki przez Morze Śródziemne. W polskich kampaniach wyborczych PiS odwoływał się do lęku przed napływem obcych co najmniej dwa razy. W 2015 r. wprowadził ten wątek do kampanii parlamentarnej, gdy przez Europę przechodziły setki tysięcy uciekinierów – głównie z Syrii, których z obozów dla uchodźców wypuścił w formie szantażu turecki przywódca Recep Erdogan. Wtedy to z ust lidera PiS-u padły słowa o zarazkach i pasożytach, które mogą przenosić migranci. Temat też pojawił się w kampanii samorządowej trzy lata później. Za każdym razem przyczynił się do zwycięstwa tych, którzy się nim posługiwali.
A więc jeśli chodzi o skuteczność polityczną, odwołanie się do referendum w sprawie uchodźców może przynieść rządzącym profity. Pytanie tylko, czy powinniśmy zignorować problem natury moralnej, który się przy okazji pojawia, czy powinno się kampanię wyborczą opierać na straszeniu drugim człowiekiem, obcym?
Sprawa ma aspekt właśnie moralny szczególnie dlatego, że w propozycji unijnej regulacji, która stała się pretekstem do wymyślenia referendum, nie chodzi wcale o migrantów zarobkowych, którzy mogliby chcieć szukać lepszego życia w Europie. Mowa jest wyłącznie o uchodźcach, czyli osobach, które kwalifikują się do uzyskania w Unii Europejskiej azylu, czyli ochrony prawnej ze względu na to, że w ich rodzinnym kraju może ich czekać śmierć, prześladowanie, więzienie albo tortury. W dodatku proponowane przepisy mówią o wprowadzeniu mechanizmu solidarności – jeśli jakiś kraj nie będzie sobie radził z napływem uchodźców, będzie mógł prosić Komisję Europejską o to, by odwołać się do europejskiej solidarności. Inne kraje zobowiązane byłyby do pomocy w przyjęciu uchodźców, pomocy finansowej (nazywanie tego karą wydaje się w tym świetle nieporozumieniem), albo w jakiś inny sposób okazać pomoc. KE będzie zaś zwalniać z obowiązku solidarności kraje, które same borykają się z napływem uchodźców u siebie.
Rządzący chcą przeprowadzić referendum też po to, by móc powiedzieć Komisji Europejskiej, że nie będą się stosować do tego mechanizmu, bo nie życzą sobie tego Polacy (jeśli referendum pójdzie po ich myśli). To byłaby swoista ironia losu, gdyby ojczyzna Solidarności powoływała się na sprzeciw społeczeństwa i odmawiała okazywania solidarności innym krajom unijnym.