Jak to typowe dla katolicyzmu, mam tu do czynienia z paradoksem. Z jednej strony, jak zresztą zauważa papież Benedykt XVI w swoim testamencie duchowym, Kościół u początków był ruchem świeckich (do dziś stanowimy większość wspólnoty), z drugiej – w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele „Gaudium et spes” czytamy: „Właściwa misja, którą Chrystus powierzył swojemu Kościołowi, nie należy do porządku politycznego, gospodarczego czy też społecznego: cel bowiem, który On mu wyznaczył, zawiera się w ramach porządku religijnego” (GS 42). Jako świeccy z racji swojego stanu życia jesteśmy „specjalistami” od trzech pierwszych porządków, czy to więc znaczy, że jesteśmy chrześcijanami drugiej kategorii w zestawieniu z tymi, którzy z racji święceń lub konsekracji są postrzegani jako fachowcy od relacji z Bogiem?
Świetnie tę relację ustawia druga część zacytowanego przeze mnie zdania: „Niewątpliwie z tej właśnie misji religijnej wypływają zadanie, światło i siły, które mogą służyć ustanowieniu i umocnieniu społeczności ludzkiej zgodnie z prawem Bożym” (GS 42). Mówiąc inaczej – nasze zakorzenienie w Przymierzu z Bogiem ma skutek uboczny, polegający na przemianie rzeczywistości politycznej, gospodarczej i społecznej. Mamy być świadkami, że można inaczej, wbrew utartym schematom zgodnym ze „zdrowym rozsądkiem” – cudzysłowu używam nie bez powodu, bo często podejście, które tak nazywamy, należałoby raczej przełożyć: „bo tak było zawsze”. Jakich wewnętrznych narzędzi potrzebujemy, żeby móc osiągnąć ten cel?
Pobożność
Zaraz po cnotach teologalnych, a więc wierze, nadziei i miłości, fundamentalna dla życia chrześcijańskiego jest pobożność, ale najczęściej źle ją rozumiemy. Kojarzy nam się na pierwszy rzut ucha z mnożeniem praktyk religijnych, jednak jej istotą jest co innego, mianowicie postawienie na pierwszym planie w swoim życiu zachowania jedności z Bogiem. Owszem, praktyki to ułatwiają, bo bez obecności w naszym codziennym życiu modlitwy i regularnego udziału w liturgii wewnętrzne życie będzie w nas zamierać. Skoro jesteśmy bytami cielesno-duchowymi, także naszym ciałem trzeba nam przychodzić do Boga, okazywać mu miłość i otwierać się na Jego łaskę. Jednak praktyki to narzędzie, podobnie jak modlitwa myślna, które mają służyć budowaniu i podtrzymywaniu więzi z Trójjedynym.
Jest to istotne, ponieważ zmiana, którą mamy wprowadzać w świecie, wynika z działania Ducha Świętego, bo jak zapowiedział Pan przez usta proroka Zachariasza: „Nie siła, nie moc, ale Duch mój [dokończy dzieła]” (Za 4, 6). Jesteśmy powołani do współpracy z Nim, a trudno współpracować z kimś, z kim nie mamy kontaktu. Sami z siebie mamy bardzo ograniczone „moce przerobowe” i najczęściej, niestety, nasze dzieła niewiele w sobie mają z Bożych planów. A to, jak kończy się realizowanie własnej wizji, mamy dość detalicznie opisane w Biblii, począwszy od trzeciego rozdziału Księgi Rodzaju.
Cnoty praktyczne
Tyle o podstawowej postawie, jaką powinniśmy przyjąć, żeby wypełniać swoje powołanie w świecie. Oprócz tego głównego „zawodnika” są też oczywiście „skrzydłowi” oraz „obrońcy”, czyli cnoty, które w praktyce pomagają nam być świadkami Chrystusa w doczesności. Można tu oczywiście wypisać cały katalog, skupię się na najważniejszych. Pełną ich listę podaje soborowy Dekret o apostolstwie świeckich: „Niech [świeccy] również wysoko cenią kwalifikacje zawodowe, zmysł rodzinny i obywatelski, i owe cnoty, które odnoszą się do życia społecznego, to jest: uczciwość, ducha sprawiedliwości, szczerości, łagodności, siły ducha, bez których nie może istnieć prawdziwe życie chrześcijańskie” (DAŚ, 4).
Jak widać, nacisk zostaje położony na wysoką jakość życia zawodowego i rodzinnego, a także poczucie odpowiedzialności za dobro wspólne, które kryje się pod pojęciem zmysłu obywatelskiego. Po latach komunizmu zgubiliśmy gdzieś zrozumienie, że uczciwość przejawia się też w jakości mojego życia zawodowego – nieterminowość, bylejakość, mijanie się z prawdą w rozliczeniach, nawet na niewielkie kwoty, brak rozwoju w zakresie wykonywanego zawodu i im podobne też należą do sfery, której przyglądamy się podczas rachunku sumienia. Są istotne przede wszystkim w życiu świeckich i nie ukrywam, że cudownie byłoby kiedyś żyć w świecie, w którym słowo „katolik” kojarzyłoby się z mianem „uczciwy profesjonalista”.
Tu należy dodać, że ten profesjonalizm ma się łączyć z wiernością Ewangelii, a to w niektórych sytuacjach wiąże się z koniecznością wyboru sytuacji mało komfortowych, począwszy od pogodzenia się z problemami finansowymi, a na znoszeniu kpin otoczenia zakończywszy. Dlatego ojcowie soborowi mówią o sile ducha, czyli poczciwej cnocie męstwa. Sporym wsparciem dla niej jest pokora, ale tu konieczny jest malutki przypis, do którego posłuży mi scena kończąca film Stephana Frearsa Królowa. W scenie tej premier Wielkiej Brytanii Tony Blair wyraża podziw dla pokornej zmiany postawy królowej Elżbiety II po śmierci księżnej Diany. Władczyni odpowiada: „Proszę nie mylić pokory z upokorzeniem”. To rozróżnienie jest kluczowe – pokorny to nie wycieraczka, ale ktoś świadomy swojej godności i właściwie postrzegający swoje miejsce w świecie. Kiedy kard. Wyszyński podczas uwięzienia w Stoczku Warmińskim domagał się od władz konkretnych informacji i odmawiał podpisywania dokumentów fałszywie opisujących przyczyny jego przetrzymywania, można by to, patrząc z zewnątrz, uznać za pychę i wyraz poczucia wyższości. To jednak właśnie był przykład pokory prymasa: nie chciał się zachowywać poniżej swojej godności postrzeganej także jako określony zakres odpowiedzialności, w tym także za prawdę.
Idealny tandem – sprawiedliwość i miłosierdzie
Na liście podanej w dekrecie pojawia się też dość tajemniczo brzmiąca nazwa cnoty: „duch sprawiedliwości”. Szerzej o tym napiszę w kolejnym tekście, poświęconym nauce społecznej Kościoła, jednak tu chcę pokazać pewną dynamikę, która często nam umyka. Zgodnie ze stereotypowym myśleniem sprawiedliwość jest w konflikcie z miłosierdziem. Jeśli ktoś chce być miłosierny, musi nagiąć sprawiedliwość, a osoba sprawiedliwa kojarzy się z kimś zasadniczym, dla kogo zasady są ważniejsze od ludzi.
Tymczasem, jeśli spojrzymy na te cnoty z punktu widzenia klasycznej teologii moralnej, sprawiedliwość jest fundamentem miłosierdzia, czyli m.in. łagodności. Ona jest wiernością zasadom, ale często nam umyka to, że zasad tych nie ustalono ze złośliwości, tylko aby chroniły konkretne dobro. Tym samym rezygnując z zasad, zgadzam się na zniszczenie lub naruszenie czegoś dobrego, a taka sytuacja sprzeczna jest także z miłosierdziem.
Jeśli jednak jestem człowiekiem sprawiedliwym, to mogę do wymagań sprawiedliwości podchodzić z łagodnością. Oznacza to, że jeśli mogę odroczyć spłatę długu, który ktoś ma u mnie zaciągnięty, i widzę, że to jest roztropne (czyt. mój dłużnik nie jest naciągaczem), to odroczę. Mówiąc inaczej, ustąpię z wierności zasadom w takim zakresie, który jest możliwy i który do mnie należy. Na początku jednak są zasady i obrona konkretnego dobra, bo miłosierdzie polega na ich złagodzeniu. Jeśli nie ma zasad (czyli sprawiedliwości), nie ma mowy o miłosierdziu – wtedy o wszystkim decyduje siła i spryt, a dobroć staje się synonimem frajerstwa. Życie w takim społeczeństwie daje przedsmak piekła.