Logo Przewdonik Katolicki

Powrót do Królewca

Jacek Borkowicz
Królewiec, wioska rybacka, widok na rzekę Pregel | fot. Adobe Stock

„Królewiec” to tradycyjnie polskie określenie, za to nazwa „Kaliningrad” została nam narzucona. Nie ma żadnego powodu, aby nadal utrzymywać ten smutny relikt naszej podległości – politycznej, a co za tym idzie, także językowej – naszemu rosyjskiemu sąsiadowi.

Awantura zaczęła się 9 maja, kiedy to na moskiewskim placu Czerwonym odbywało się doroczne „Święto Zwycięstwa”. Tego dnia w Warszawie kilku skromnych, mało komu znanych erudytów doprowadziło do wściekłości cały gmach putinowskiej propagandy. Komisja Standaryzacji Nazw Geograficznych poza Granicami Rzeczypospolitej Polskiej, instytucja rządowa, lecz działająca pod egidą Polskiej Akademii Nauk, wydała bowiem oświadczenie zalecające nazywanie miasta, które dotąd figuruje na polskich mapach jako Kaliningrad, mianem „Królewiec”. I rozpętała się burza.
Zaraz następnego dnia odezwał się dyżurny jastrząb, były prezydent Dmitrij Miedwiediew, wzywając Rosję i resztę świata do przykładnego ukarania Polaków, którzy ośmielili się wyciągnąć rękę po to rosyjskie miasto. Teraz zaś głos oburzenia napłynął ze strony rosyjskiej Dumy, która w odwecie ma zmienić nazwy miast polskich. Deputowani, na podstawie ściągawek przysłanych im z kremlowskiej Rady Bezpieczeństwa, postulują, aby owe miasta – z braku nazw rosyjskich – nazywać po niemiecku. Notabene rozpędzili się do tego stopnia, że taką na przykład Łódź proponują przechrzcić na „Litzmannstadt”, nazwę pod którą miasto włókniarzy figurowało jedynie podczas okupacji hitlerowskiej.
Małostkowość tej odpowiedzi może budzić jedynie uśmiech zażenowania, jednak temperatura całego sporu wskazuje na istotną rolę, jaką w świadomości narodu odgrywają rzeczy tak z pozoru umowne, jak nazwy geograficzne. W interesującym nas przypadku jest to również znakomita ilustracja mentalnych różnic dzielących Polaków od Rosjan.

Nazwy geograficzne nie dla urzędników
Przede wszystkim należy zwrócić uwagę, że polska komisja niczego rodakom nie narzuca, lecz jedynie zaleca. Warto pochwalić to umiarkowanie. Autorzy oświadczenia zdają sobie sprawę z tego, że narodowy język nie jest jakimś tam paragrafem, który można zmieniać lub unieważniać jedną urzędową decyzją. Mowa narodu, jak sam naród, jest tkanką żywą, zmieniającą się w czasie w sposób organiczny i nieznoszącą gwałtownych czy też apodyktycznych ingerencji. W tym rozumieniu język jest wartością suwerenną – nie tylko wobec wewnątrzpaństwowych ustaw, ale tym bardziej wobec wszelkich potencjalnych roszczeń, jakie pod jego adresem wysuwać mogą użytkownicy innych języków. To na tej zasadzie protestowałem na łamach „Przewodnika” przeciw modzie narzucania Polakom, aby mówili „w” zamiast „na Ukrainie”. Również na tej zasadzie każde niepolskie miasto możemy sobie nazywać jak chcemy i nie ma to nic wspólnego ani z polityką, ani tym bardziej z ekspansjonizmem.
Nie zdają sobie z tego sprawy rosyjscy deputowani, dla których widać wszystko – ludzkie prawa, mienie, ludzka dusza, wreszcie mowa, którą jednostka ludzka się posługuje – muszą być potwierdzone odpowiednią „bumagą”. Inaczej są nieważne.
W przypadku „Kaliningradu” i „Królewca” sprawa jest aż nadto oczywista: ta druga nazwa jest tradycyjnie polskim określeniem miasta nad Pregołą, za to ta pierwsza została nam narzucona, co trafnie podkreśla oświadczenie Komisji. Nie ma żadnego powodu, aby nadal utrzymywać ten smutny relikt naszej podległości – politycznej, a co za tym idzie, także językowej – naszemu rosyjskiemu sąsiadowi.

Skąd wziął się „ser radziecki”
„Kaliningradem” nazwali miasto Sowieci w rok pod jego zdobyciu na Niemcach, dla uczczenia pamięci zmarłego właśnie Michaiła Kalinina, jednego z przywódców stalinowskiego ZSRR. Notabene jego podpis widnieje na politycznym wyroku, skazującym na rozstrzelanie, w Katyniu i gdzie indziej, kilkunastu tysięcy polskich oficerów. W ślad za tą nazewniczą decyzją nastąpiła, bo musiała, odpowiednia decyzja w Polsce. Odtąd nazwa „Królewiec”, jeśli odnosiła się do czasów po 1945 r., stała się po prostu niecenzuralna. Za to w wolnej, niekomunistycznej Polsce przetrwała dotąd chyba tylko siłą bezwładności. Oczy odpowiednim czynnikom otworzyła dopiero rosyjska agresja na Ukrainę.
Rosjanie, którzy w 1945 r. zagarnęli północną część Prus Wschodnich jako zdobycz wojenną (południowa tworzy dziś naszą Warmię i Mazury), zachowywali się tam w czysto kolonialnym stylu. Nie mogąc oprzeć się na żadnych własnych śladach kulturowej przeszłości tych ziem, nadali ich miastom, miasteczkom, wsiom, rzekom i jeziorom nazwy kojarzące się chyba tylko z tym, co swego czasu Belgowie robili w Kongo. Większe ośrodki przechrzczono na chwałę rosyjskich generałów, mniejszym nadawano nic niemówiące nazwy typu „Zielony Las” lub „Miejsce Jezior”, jak również – co oczywiste – „Czerwony Październik”.
Jakie stąd powstały absurdy, niech posłuży przykład miasta Tylża, znanego z pokojowego traktatu, który swego czasu zawarł tam car Aleksander z cesarzem Napoleonem, a także ze smacznego „tylżyckiego sera”. Rosjanie przemianowali je na „Sowietsk”, zaś ser, nadal produkowany w przejętej fabryce, zyskał przez to odpowiednią metkę „sera sowietskiego” – czyli sera z miasta Sowietsk. Towar trafił też do Polski, gdzie nadgorliwe półgłówki nadały mu urzędową nazwę „sera radzieckiego”. W opakowaniu z taką właśnie nazwą kupowały go nasze mamy. Historię tę polecam ku rozwadze współczesnym entuzjastom politycznej poprawności w języku.

Splendor polskiej przeszłości
Tymczasem Królewiec w polskiej historii znaczył więcej niż taki na przykład Szczecin, a nawet Wrocław – miasta, których polskości dzisiaj nikt rozsądny nie kwestionuje. Wspomnijmy chociażby „młodzieńca z wiciną” (czyli tratwą), płynącego ze zbożem do Królewca ku żalowi jednej z bohaterek Moniuszkowskiej Prząśniczki.
Polacy byli tutaj obecni prawie od samego początku. Tak zwany Polski Kościół na Kamiennej Grobli (Steindamm) funkcjonował od początku XVI w., bez przerwy, aż do końca wieku XIX – z tym że polskie kazania głosili tam nie katoliccy księża, lecz ewangeliccy pastorzy. Królewiec był bowiem potężnym ośrodkiem reformacji, oddziałującym także na ludność polską, nie tylko w Prusach Książęcych (Mazurzy), ale także w samej Rzeczypospolitej. Tutejszy uniwersytet przyciągał wielu Polaków, bywał tam Jan Kochanowski. Oczywiście poza luteranami, dominującymi wśród polskiej ludności miasta, byli także katolicy oraz ewangelicy reformowani. W sumie, na  początku XVII w., Polacy stanowili aż jedną czwartą populacji Królewca. Później odsetek ten powoli spadał, jednak miasto zachowało polski, także polski charakter aż do połowy XIX stulecia.
Nie można też nie wspomnieć o Królewcu jako o wielkim ośrodku polskiego słowa. Liczne wydawnictwa, polskie i niemieckie, religijne i świeckie, szerzyły tu język polski aż do dojścia do władzy Hitlera.
Także sam niemiecki Królewiec, podobnie jak Gdańsk, ciążył ku polskiej Koronie, widząc w związku z nią korzyści płynące z handlu zbożem i drewnem. Nawet jeszcze w XVIII w. najbogatsi tutejsi mieszczanie woleli mieć protektora w polskim królu, aniżeli w pruskim elektorze.

Pytanie o przyszłość
– na razie bez odpowiedzi

Wiosną i latem 1945 r. to właśnie Polacy, którzy w Królewcu znaleźli się jako przymusowi robotnicy hitlerowskiej machiny, stanowili zalążek pierwszej samorządnej administracji. Niemcy mieli tam, narzucony przez sowieckich zwycięzców, status niewolników, natomiast Rosjanie, i w ogóle Sowieci, reprezentowani byli tylko przez okupacyjne wojsko. Pierwsze transporty cywilnych osadników ze wschodu zaczęto zwozić dopiero w kilka miesięcy po zakończeniu wojny. Równolegle do nich opuszczali Królewiec wracający do ojczyzny Polacy. Niektórzy z nich przywieźli ze sobą, ocalone przed rozgrabieniem albo zniszczeniem, skarby wschodniopruskiej kultury. Do dziś zdobią one sale muzeów i kościołów na Warmii i Mazurach.
Skądinąd wielu z nich liczyło na to, że miasto znajdzie się w granicach Polski. Nadzieje te prysły dopiero jesienią 1945 r., kiedy to miejscowi sowieccy dowódcy, jednostronną decyzją, „zaokrąglili” południowe granice swojej strefy okupacyjnej, wypędzając z graniczących z Polską kilku miasteczek polskich starostów.
W ZSRR Królewiec, zwany Kaliningradem, stał się wysuniętą placówką Rosji, jednak zasiedlono go przedstawicielami praktycznie wszystkich narodowości Związku. Ta etniczna mieszanka zaowocowała korzystnym efektem społecznym. Gdy wiosną 1990 r. odwiedziłem to miasto jako pierwszy polski niezależny korespondent, zdziwiony byłem otwartością oraz intelektualną chłonnością miejscowych, rosyjskojęzycznych elit nauki i kultury. Niestety polityka putinowskiej soldateski, i to na długo przed wojną na Ukrainie, odcięła tych ludzi od kontaktów z Polską i Zachodem.
Przez wieki Królewiec postrzegany był przez nas jako zagrożenie. I słusznie, jeśli zważymy że siedziba uzbrojonej po zęby armii, znajdująca się niecałe 300 kilometrów na północ od Warszawy, podlegająca najpierw Berlinowi, teraz zaś Moskwie – nie da się żadną miarą pogodzić z polską racją stanu. Tyle na ten temat można obecnie powiedzieć. Polityczna teraźniejszość jest dynamiczna, przyszłość zaś zna tylko Bóg.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki