Obserwatorzy życia kościelnego z uwagą śledzili pierwsze decyzje nowego arcybiskupa katowickiego, jak i z uwagą wsłuchiwali się w słowa jego homilii podczas ingresu do katedry. Jeśli papieskie homilie inaugurujące pontyfikat uważa się za jego program, można pokusić się o to samo w odniesieniu do słów wypowiedzianych przez abp. Adriana Galbasa w katowickiej katedrze w sobotę 17 czerwca. Jaki jest zatem program nowego arcybiskupa dla Kościoła katowickiego?
Żeby dobrze zrozumieć nowego metropolitę katowickiego, trzeba spojrzeć również na jego dotychczasową drogę w Kościele. Był wikariuszem, proboszczem, spowiednikiem kleryków, uznanym kaznodzieją i rekolekcjonistą, prowincjałem, biskupem pomocniczym, biskupem koadiutorem. Przy Konferencji Episkopatu Polski odpowiada za apostolat świeckich, co jest wyjątkowo zgodne z charyzmatem zgromadzenia, do którego należy. Jest pallotynem. To właśnie w ramach Rady ds. Apostolstwa Świeckich toczyły się prace koordynacyjne synodu o synodalności. Abp Galbas ma być jednym z czterech członków polskiej delegacji na kolejny etap synodu w Rzymie w październiku tego roku. To on zasłynął mocną wypowiedzią, by nie wylewać pomyj na wizję Kościoła synodalnego. – On jest propozycją Ducha Świętego dla naszych dni. Kościół relacji, przyjęcia, współdziałania, otwartości. Kościół, który nie jest zorganizowany wyłącznie przez nas, bo nie jest naszą firmą. Kościół, gdzie fundamentem wszystkiego jest chrzest – mówił.
Nie powinno więc dziwić, że pierwszymi słowami wypowiedzianymi po objęciu urzędu biskupa diecezjalnego w Katowicach było zaproszenie do wspólnej drogi. Wszystkich. Motyw ten powrócił również w homilii podczas ingresu – zaproszenie do wspólnego budowania Kościoła, dosłownie każdego. Nie powinny również dziwić słowa skierowane do proboszczów, by swoich nominacji nie traktowali w kategoriach kariery w Kościele. Czy jeszcze bardziej tych, skierowanych kilka dni później do wikariuszy, że jego decyzje nie są wolą Boga, mogą być błędne, ale można je przyjąć jako wolę Boga i tak przeżywać. Wyjątkowo współgra mi to z tym, co mówił papież Benedykt w swoim pierwszym przemówieniu do pracowników Kurii Rzymskiej w 2005 roku. Przypominał wówczas, że w Kościele nie ma miejsca dla karierowiczów. I że logika władzy i funkcji w Kościele jest inna niż logika światowa. Mówi o tym wyraźnie Jezus do swoich uczniów, gdy przypomina, że kto by chciał być pierwszym, niech się stanie ostatnim i sługą wszystkich. Nie dla kariery w Kościele wyraźnie mówi też Franciszek. Benedykt, odpowiadając też kiedyś na pytanie, czy można stwierdzić, że to Duch Święty wybiera papieża, odpowiedział, że z pewnością nie o każdym z papieży w historii Kościoła można by tak powiedzieć. Wszystko zależy od tego, na ile człowiek otwiera się na działanie Ducha.
Większość świeckich mediów zwróciła uwagę na passus o dwóch Polskach w Polsce. I to, że niegdyś Kościół był w stanie zaprosić różne strony sporu politycznego do wspólnego stołu, by rozmawiać. Stawiał właściwie retoryczne pytanie, czy dziś Kościół miałby tę samą siłę oddziaływania. To ważny głos, który płynie dzisiaj z Katowic. Kościół musi odkleić się od partii, do której się przykleił lub został przyklejony, aby na nowo móc stanowić rozsądny punkt odniesienia dla każdego. I dla którego głównym paradygmatem jest Ewangelia i jej głoszenie.
Moją uwagę zwróciło – mocne, chyba wcześniej u nikogo nie słyszałem tego tak wyraziście – stwierdzenie, że „z wielkiego projektu posoborowej wiosny Kościoła dziś zostało niewiele”. Arcybiskup Galbas wskazuje, że głównym powodem jest utrata zaufania do naszej wspólnoty, „i to ze strony ludzi, także, a nawet przede wszystkim tych, którzy byli w jej wnętrzu”. I znów wyjątkowo współbrzmi mi to z rozważaniem drogi krzyżowej z 2005 roku autorstwa kard. Josepha Ratzingera. Pierwszego, tak odważnego głosu o tym, że słabość Kościoła bierze się z grzechu, który jest w jego wnętrzu. Tak łatwo pójść za narracją wroga zewnętrznego, tak łatwo zbudować twierdzę oblężoną, a tak trudno przyznać się do tego, że sami staliśmy się przyczyną zgorszenia. I że to w naszych obliczach, w obliczu Kościoła, który my zbudowaliśmy, ludzie nie widzą dziś oblicza Boga, który ich kocha i pragnie ich dobra.
W homilii znalazło się też ciekawe stwierdzenie, że arcybiskup nie jest fanem doraźnych programów duszpasterskich. To śmiałe stwierdzenie, zwłaszcza że jego poprzednik stał na czele komisji przygotowującej materiały duszpasterskie, a w Katowicach je drukowano. Może to jaskółka zwiastująca, że będziemy w Kościele rozmawiać szczerze i krytycznie. I odważnie.
Na koniec gest. Gdy do arcybiskupa podeszła rodzina z dziećmi, ten każdego przytulił w geście znaku pokoju i miłości. Po chwili zwrócił się w jego stronę abp Damian Zimoń, emerytowany arcybiskup katowicki. Obydwaj wymienili – ujmując rzecz liturgicznie – pocałunek pokoju. Ten gest wzajemnie wyciągniętych w swoją stronę dłoni jest znakiem tego, czego potrzebujemy w Kościele. Otwartości na siebie i spotkania. Bez warunków wstępnych. Co nie znaczy, że bez wymagań.