Toczy się w mediach społecznościowych kakofoniczna debata na temat mobbingu. Przyłapano na nim podobno dopiero teraz szefa tygodnika „Newsweek” Tomasza Lisa. Piszę „podobno dopiero teraz”, bo relacje na temat brutalnego traktowania przez niego podwładnych pojawiały się już kilkanaście lat temu. Akurat wtedy dotyczyło to jego pracy w Polsacie.
Mamy więc żenujące opowiastki o posyłaniu dziennikarzy po zakupy i nawet żerowaniu na nich. Podwójnie żenujące, jeśli wiemy, że chodzi tu o osobę wyjątkowo majętną. Dostajemy też opowieści o sadystycznej osobowości, dodającej sobie znaczenia odbieraniem innym godności. Wysiłki nielicznych obrońców redaktora, aby nas przekonać, że to niewiele wobec podobno piramidalnych jego zasług, jawią się jako absurdalne.
Byłyby absurdalne w każdym momencie dziejów i pod każdą szerokością geograficzną. Ale w epoce mediów totalnych, przekonanych, że wolno im zaglądać wszędzie, żądanie jakiegoś immunitetu jawi się jako czysty nonsens. Owszem, podarowano bohaterowi afery lata bezkarności. I można się do woli zastanawiać, czego tu było więcej: nie tylko polskiej, spaczonej kultury korporacyjnej czy typowej dla Polski logiki politycznej polaryzacji, która podwójnie czyni z liderów tożsamościowego wzmożenia święte krowy. Ale na zdrowy rozum – to się musiało tak skończyć.
Niemniej warto zauważyć, że powstaje swoisty lobbingowy łańcuszek. Redaktorka, która Lisa podobno oskarżyła (co też nie jest do końca pewne), sama doczekała się już zarzutów mobbingowych. Pracowałem z nią przed laty i taki obrót sprawy mnie zaskakuje, ale w końcu ludzie się zmieniają. Przy tej okazji kolejny oskarżyciel zauważył, że nie tylko starzejący się faceci mogą być przemocowcami. Sympatyczne i (względnie) młode kobiety także. Histerycznie zareagowała na tę oczywistość feministka Magdalena Środa. Ale to tylko pokazuje, że nie da się mierzyć relacji międzyludzkich według jednego ideologicznego schematu.
Przytakuję, wyrażam nadzieję na jakieś oczyszczenie, aczkolwiek… Mieliśmy niedawno podobny łańcuszek w szkołach teatralnych. Zaczęło się od rewelacji jednej absolwentki łódzkiej filmówki, a potem poleciało. Pewien znany aktor wystąpił jako oskarżyciel wykładowców krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych, a dzień później usłyszał, jak bardzo sam bywał chamski podczas jakichś zawodowych zajęć.
I znów, część tych zarzutów jawi się jako prawdziwa i przekonująca. Aczkolwiek w szkołach artystycznych zaczęło się już polowanie na czarownice. Jakieś grupy studentów, z reguły mniejszościowe, zaczęły torować sobie drogę poprzez rozpętywanie inkwizycyjnych podejrzeń wobec coraz to nowych wykładowców. Już coraz głośniejsze są apele, żeby to zatrzymać, bo zawód aktora wymaga wysiłku, odporności na stres i czasem uznania nad sobą czyjejś silnej ręki.
W przypadku korporacji, a redakcje są często ich częścią, wolę w sumie nadmiar patrzenia szefom na ręce niż brak takiego mechanizmu. Ale gdzieś w tle pobrzmiewa znowu ideologiczna śpiewka. Nacechowana wiarą w instytucje bez obciążeń i bez stresów. Wyziera z tego wręcz abstrakcyjna lewicowa utopia. Czy da się z nią pogodzić normalny kapitalizm oparty także na konkurencji?
Nie mam gotowej odpowiedzi. Jeśli ktoś odczyta moje wątpliwości jako obronę Lisa czy podobnych ludzi unoszących się w powietrzu z powodu własnego ego, popełni piramidalny błąd. Ja niczego nie przesądzam. Ja jestem ciekaw. Sam miałem raczej dobrych, ludzkich szefów – pracując w wielu redakcjach. Czasem mnie za to przeraża wizja beznadziejnych, zbyt roszczeniowych podwładnych. Na szczęście to już nie ja będę się z nimi użerał.