Jezus powołał Dwunastu nie po to, by kimś rządzili, ale po to, by służyli. Kiedy po śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa trzeba było podejmować kluczowe decyzje – dotyczące tego, czy nawracający się poganie muszą przyjąć również całe Prawo Izraela, przestrzegać szabatu, poddać się obrzezaniu – decyzji tej nie podejmował Piotr. Nie Piotr był również rozjemcą sporu. Paweł i Barnaba przyszli do Jerozolimy, żeby spotkać się z Dwunastoma i Starszymi z innych wspólnot, żeby wspólnie zrozumieć, o co chodziło Jezusowi. Rozmowy nie były ani łatwe, ani przyjemne – toczył się zażarty spór, w którym każdy walczył o własną rację. Nikt nie wygrał. Owocem tego spotkania jest słynne stwierdzenie: „Postanowiliśmy bowiem, Duch Święty i my, nie nakładać na was żadnego ciężaru oprócz tego, co konieczne”. Duch Święty i my. Duch na pierwszym miejscu. Na tym polega synodalność – choć nikt tego wówczas synodalnością nie nazywał.
Doktryna i życie
Oprócz synodalności na poziomie doktryny była również synodalność na płaszczyźnie stylu życia. Wspólnota chrześcijan nie była wielka. Biskupi, których sobie wybierała, byli w niej dobrze znani. Oni i ich prezbiterzy pełnili we wspólnotach posługę sakramentalną, a świeccy sami organizowali swoje – czyli wspólnoty – życie. To nie biskupi i prezbiterzy decydowali więc o dziesiątkach praktycznych rozwiązań, ale sami wierzący. Biskupi stali na straży tego, co niezmienne, na straży doktryny. Bez synodalności na poziomie stylu życia niemożliwa byłaby synodalność na poziomie doktryny.
Jedną i drugą z czasem Kościół zagubił. Reforma gregoriańska, wzmocnienie władzy papieskiej i centralizacja sprawiły, że znaczenie lokalnych wspólnot osłabło. Formy synodalne dotyczące doktryny, form i praw istniały nadal w soborach, synodach czy kapitułach, ale nie było w nich już miejsca dla świeckich. Kontrreformacja wzmocniła pozycję duchownych na tyle, że świeccy niemal zupełnie stracili głos – nawet w kwestiach odpowiedzialności za własną parafię.
Papież Franciszek stawia przed Kościołem trudne zadanie: powrót do słuchania siebie nawzajem i rozpoznawania, czego od nas oczekuje Duch Święty. Rozpoczynający się synod z pewnością nie jest synodem doktrynalnym. Nie ma na celu zmienić w żaden sposób nauki Kościoła. Rozpoczynający się synod dotyczy synodalnego stylu życia Kościoła: tego pierwszego i podstawowego elementu, który odróżniać ma Kościół od korporacji.
Wyzwanie: wielość
Czy jednak wzór życia chrześcijan z pierwszych wieków można przenieść do wieku XXI? Jeśli chcemy być realistami, musimy jasno powiedzieć, że wprost na pewno nie.
Pierwszy powód jest prozaiczny: to wielkość chrześcijańskiej wspólnoty w świecie. Wieki temu chrześcijanie żyli jak w jednej rodzinie. Dziś nie znamy się często nawet w ramach jednej parafii. Na poziomie diecezji biskup nie zna swoich wiernych. O poznaniu się na wyższych poziomach kontynentu czy świata nie ma nawet co marzyć: w tych perspektywach nie znają się nawet biskupi.
Nie uniemożliwia to wprawdzie budowania synodalności, ale jest dla niej poważnym wyzwaniem. Jak wspólnie podejmować decyzje o wspólnym Kościele, skoro jesteśmy tak różni, różne mamy oczekiwania, żyjemy w diametralnie różnych warunkach i nawet wyobrazić sobie nie umiemy, jak żyją inni? Jak, przy najlepszej nawet woli, pozostać otwartym na oczekiwania i potrzeby innych, skoro owych oczekiwań i potrzeb nie rozumiemy i nie podzielamy? Praca na poziomie parafii jest ważna i stanowi podstawę synodalności, ale jednocześnie zobowiązani jesteśmy myśleć o Kościele w kontekście całości. Ta jedność nie przyjdzie sama, trzeba będzie o nią z wysiłkiem zabiegać.
Wyzwanie: brak doświadczenia
Prosty powrót do synodalności utrudnia nam też historia. W XXI w. od kilkuset i więcej lat nikt z nas synodalnie o Kościele nie myślał – a jeśli próbował, traktowany był jako szaleniec albo naiwny marzyciel. Od wieków trwaliśmy w systemie klerykalno-hierarchicznym, w którym wysłuchanie głosu świeckich się zdarzało, ale na skutek albo uporu owego świeckiego, albo wyjątkowej przenikliwości i mądrości duchownych. Nawet po Soborze Watykańskim II wysłuchanie głosów świeckich, choć wpisane do dokumentów, nie stało się ani powszechną, ani obligatoryjną praktyką. Było obecne, było uważane za pożyteczne i dobre, ale jeśli go nie było, zasadniczo niczego to nie zmieniało.
Przełamanie tego modelu nie będzie proste. I nie chodzi tu wyłącznie – jak często zwykło się to przedstawiać – o niechęć duchownych do „podzielenia się władzą”. Wieki takiej a nie innej praktyki oduczyły świeckich brania odpowiedzialności za własną wspólnotę. Część świeckich gotowa jest zabierać głos, włączać się w prace albo nawet je inicjować, ale powiedzieć, że jest to większość, byłoby zbytnim optymizmem. Dopóki jednak to właśnie większość nie zabierze głosu, dopóki większość nie odważy się uczestniczyć w rozmowach i wspólnym poszukiwaniu, większość nie doświadczy, że parafia jest ich miejscem – proces synodalny pozostanie procesem wyłącznie dla koneserów, a więc nie przyniesie oczekiwanych efektów.
Wyzwanie: zaufanie
Synod w Polsce będzie trudny ze względu na brak wzajemnego zaufania między duchownymi i świeckimi. Świeccy, choć ufają zwykle swoim proboszczom, nie ufają duchownym en bloc. Nie ufają, kiedy słyszą o kolejnych nadużyciach seksualnych, o ich tuszowaniu. Nie można udawać, że to w żaden sposób nie położy się cieniem na synodzie w Polsce. Świeccy – owi zaangażowani, którzy czekają na synod w blokach startowych – mają w sobie wiele frustracji i niewypowiedzianego dotąd gniewu. Synod, przynajmniej teoretycznie, może stać się dla nich platformą do wykrzyczenia swojej frustracji i słusznego często rozczarowania wspólnotą Kościoła. Nie ułatwia to dyskusji – nie jest celem procesu synodalnego – ale zapewne będzie się na nim zdarzać. I też powinno być wysłuchane i przyjęte, bo jest ważnym doświadczeniem członków Kościoła. W parze z takim wykrzyczeniem może iść również założenie, że cokolwiek powiem, na poziomie biskupów to i tak zostanie zignorowane.
Brak zaufania jest jednak wzajemny. Duchowni często nie ufają świeckim: w ich zapał, w ich możliwości, w to, że w ogóle ktoś na synod przyjdzie.
Wyzwanie: obojętność
Ten brak zaufania również nie jest bezpodstawny. Obok tych świeckich czekających w blokach startowych są ci, którzy wierzą, uczestniczą w liturgiach, przystępują do sakramentów, ale niespecjalnie mają czas i ochotę angażować się głębiej w życie parafialne. Religia jest do życia dodatkiem, jedną, ale nie ważniejszą od innych jego częścią. Zaangażowani w rodzinę, w karierę czy w remont domu niespecjalnie mamy ochotę i siły zastanawiać się jeszcze nad kosztami naprawy dachu kościoła albo wyborem wykonawcy ogrodzenia wokół cmentarza. Niech ktoś to zrobi, dołożymy się do tego, rozumiemy, że to jest ważne: ale jak ksiądz zrobi, tak będzie dobrze.
Paradoksalnie może się więc okazać, że na większą aktywność świeckich na synodzie będą mogli liczyć ci księża, którzy z wiernymi nie żyli w zgodzie i którzy takim czy innym zachowaniem, słusznie lub nie, rozczarowali ich, zawiedli lub narazili się na ich gniew. Tu świeckim będzie łatwiej powiedzieć, czego nie chcą. Tam, gdzie proboszcz spokojnie i uczciwie „robił swoje”, nie wymagając zbyt wiele, ale też nie zawodząc, troszcząc się o komfort swojej wspólnoty – tam może usłyszeć tylko, że przecież jest OK, co mamy tu jeszcze dodawać?
Wyzwanie: wysłuchanie
Święty Benedykt w swojej Regule – pisanej już w czasach władzy hierarchicznej – pozostawił ważny ślad myślenia w duchu synodalnym. Napominał opata, żeby przed każdym podjęciem decyzji wysłuchał wszystkich braci, nawet tych najmłodszych: bo nawet przez tego najmłodszego może przemawiać Duch Święty.
Być może największym zagrożeniem dla synodu w Polsce jest to, jak mocno jesteśmy w Kościele podzieleni. Po każdej stronie kościelnej sceny sporu mamy tych „najmłodszych”, których nie zamierzamy słuchać. Tylko w ostatnim czasie tematy Komunii na rękę, moralności szczepień czy liturgii trydenckiej spolaryzowały nas tak, że dyskusja stała się niemożliwa. Obie strony wyciągają najmocniejsze argumenty, które przekonują wyłącznie przekonanych – nieprzekonanych mają na celu upokorzyć i udowodnić im ich niemoralność. Niewyobrażalne wydaje się dziś spotkanie w jednej dyskusji ludzi ze środowisk Radia Maryja, Więzi, Polonii Christiana i Kongresu Katoliczek i Katolików – tak, żeby wszyscy w bezpieczny sposób mogli zostać wysłuchani i przyjęci przez pozostałych. Tymczasem papież tego właśnie oczekuje od synodu. Chce, żebyśmy posłuchali wszystkich, którzy chcą nam coś powiedzieć. Do naszej listy uczestników hipotetycznego synodalnego spotkania powinniśmy więc dopisać parę żyjącą w niesakramentalnym związku, homoseksualistę, apostatę, byłego księdza, dziewczynę ze Strajku Kobiet. Obok posadzić panie z Akcji Katolickiej i z Żywego Różańca, katechetę i siostrę, która od lat w parafialnej kuchni gotuje obiady. I dopiero w tym gronie, tak różnym i jednocześnie równym, mamy próbować się spotkać, wysłuchać, zrozumieć i usłyszeć, co w tym spotkaniu mówi Duch Święty.
Ryzyko cudu
Wyobrażenie sobie tej hipotetycznej grupy synodalnej na poziomie parafii czy przynajmniej dekanatu pokazuje odwagę myśli papieża Franciszka, a jednocześnie jego ogromną wiarę w moc Ducha Świętego. Po ludzku wiemy, że to niemożliwe. Ale też wiemy – musimy to przyznać – że jeszcze nigdy nie spróbowaliśmy. Jeśli zaś nigdy nie spróbowaliśmy, nie mamy prawa powiedzieć, że to się nie uda. Jeśli nigdy nie spróbujemy, nie będziemy mieli prawa mówić, że to nie miało sensu. Próba takiego spotkania – może kilku spotkań, jeśli przy pierwszym dojdzie do awantury z trzaskaniem drzwiami – może działać na nas oczyszczająco. Może sprawić, że wreszcie nastąpi jakiś przełom. Nic innego nie działało, wszystkie debaty, kongresy i akcje jedynie uwydatniały dzielące nas różnice. Możemy te podziały budować dalej – a możemy zaryzykować i jeszcze ten jeden raz pójść za papieżem Franciszkiem. Z nadzieją na cud.
Nie ma znaczenia, kim jesteś. Nie ma znaczenia, jaką w Kościele pełnisz funkcję – i czy wziąłeś gazetę do ręki przez przypadek. Jedną możesz mieć pewność: synod będzie niepełny bez ciebie. To nie jest wydarzenie dla koneserów. To nie jest wydarzenie dla elit, dla dyżurnych parafialnych grup wzajemnej adoracji, dla świętych aktywistów, dla duchowych siłaczek. Jeśli zabraknie tam twojego głosu, synod będzie słabszy i mniej owocny. Jeśli zabraknie twojego bólu, twojej skargi, twojej radości, twojej wdzięczności, twoich pytań, synod gorzej wypełni swoje zadanie.
Żeby dołączyć do synodalnego spotkania, potrzeba będzie odwagi. Ale zrób ten krok – nawet jeśli to będzie dla ciebie ostatnia deska ratunku. Idź. Słuchaj. Mów. A Duch Święty zawsze w Kościele obecny zrobi swoje.