Przy drodze siedzi człowiek podwójnie nieszczęśliwy, o ile w ogóle da się stopniować nieszczęście. Jest niewidomy, a więc odcięty od światła, żyjący w niepewności, błądzący po omacku po świecie. I jest żebrakiem, boleśnie świadomym swojego ubóstwa, znoszącym na co dzień upokorzenia, które wiążą się z koniecznością błagania innych o zmiłowanie, o kęs jedzenia, kubek wody. Bartymeusz nie ma nic prócz żarliwej wiary, że Syn Dawidowy go uzdrowi, i nadziei, że wraz z tym uzdrowieniem będzie mógł rozpocząć nowe życie.
Nie wiemy, dlaczego ludzie nie chcą, by Mistrz zatrzymał się przy Bartymeuszu, czemu próbują uciszyć jego wołanie. Znamy jednak, bo piszą o tym ewangeliści, stan duszy niewidomego żebraka, jego odwagę, by krzyczeć mimo prób zagłuszania, jego determinację i pragnienie, które daje mu siłę do tego krzyku: „Synu Dawidowy, ulituj się nade mną!”.
Bartymeuszowa wiara zatrzymuje Jezusa w drodze. Pan woła go do siebie i pyta: „Co chcesz, abym ci uczynił?”. Bóg zwraca się do człowieka, by ten wyraził przed Nim swoje najgłębsze pragnienie, by pokazał Mu swoją wielką ufność. Błaganie: „Żebym przejrzał!” jest przejmującą modlitwą człowieka doświadczonego ciemnością i ograniczeniami, które niesie ze sobą życie w nieustannym mroku, w lęku i bezradności. I Pan spełnia jego żarliwą prośbę. Jednak historia Bartymeusza na tym się nie kończy. Otwierają się oczy niewidomego, który odtąd chce iść za Jezusem, być jednym z Jego uczniów. Światło wiary rozproszyło mroki jego życia. Zobaczył Tego, który jest źródłem Światła, i już nie chce Go stracić z oczu.
Nic więcej nie było dla niego ważne. Poszedł za Jezusem do ludzi, od których wcześniej doświadczył niezrozumienia, którzy zagradzali mu drogę do Pana, utrudniali mu kontakt z Nim i nie bacząc na tragiczną sytuację niewidomego żebraka, próbowali go uciszyć, zabrać mu ostatnią nadzieję. On mimo to staje się częścią tej wspólnoty. Ze względu na nich? By pokazać im, że od teraz są sobie równi? By próbować zaprzyjaźnić się z tymi, którzy go w pierwszym momencie odpychali? Szedł z nimi, bo oni szli za Jezusem. Szedł dla Niego. Pan był jedynym powodem, dla którego Bartymeusz postanowił zmienić swoje życie i zdecydował się na drogę wśród tych, od których wcześniej doznawał upokorzeń. Jest we Wspólnocie uczniów, choć ona na starcie go zawiodła. Jego nadzieją jest Ten, który sprawił, że przejrzał na oczy.
W ten sposób Bartymeusz daje świadectwo swojej wiary, może nawet bardziej przekonujące niż wtedy, gdy głośno wołał do Mistrza. Jego obecność wśród uczniów jest świadectwem wierności Jezusowi. To Jemu zawdzięcza uzdrowienie, nie im. Jesteśmy dziś wezwani do naśladowania Bartymeusza w jego uporczywym trwaniu przy Jezusie mimo ewidentnej słabości, a czasem nawet – trzeba to powiedzieć wprost – podłości tłumów, które szły za Nim. Ale Bartymeusz jest dla nas przede wszystkim wezwaniem do rachunku sumienia. Może nie słyszeliśmy rozpaczliwego wołania drugiego człowieka? Może udawaliśmy, że nie słyszymy? A może wręcz, słowami, postawą, nieewangelicznym stylem życia, odepchnęliśmy go od Pana, stanęliśmy mu na drodze do Światła?
Kościół, który nie słyszy usilnego wołania ubogich, nie jest Jezusowy. Kościół, który nie prowadzi niewidomych na duszy do źródła Światła, nie toruje im drogi do Niego, nie rozświetla jej świadectwem swojej wierności Ewangelii, gubi swoją misję. Jesteśmy wezwani, coraz mocniej, do wsłuchiwania się w rozpaczliwe krzyki żebrzących. Jesteśmy wezwani do tego, by nieść Światło, które nigdy nie gaśnie.