To historia o spotkaniu, które wyprowadza z ciemności ku nadziei. Bartymeusz, fizycznie i mentalnie, znajduje się w najgorszym punkcie swojego życia, w Jerycho depresji i mroku. Niewidomy, zdany na łaskę i niełaskę obcych, żebrak, obok którego przechodzą w pośpiechu ludzie zajęci swoimi sprawami. Jednym słowem – wykluczony z normalnego życia, zepchnięty na margines. Ma tylko płaszcz, w którym skrzętnie chowa uzyskane z żebraniny drobniaki, umożliwiające mu egzystencję na granicy przetrwania.
I właśnie ten człowiek, przycupnięty na skraju drogi i balansujący na granicy rozpaczy, rozpoznaje w Jezusie Zbawiciela i woła do Niego słowami powtarzanymi później z wiarą w Kościele przez pokolenia: „Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Woła głośno, bo jego determinacja jest równie wielka, jak wielka jest jego wiara. Woła tak głośno i rozpaczliwie, że Jezus – spieszący do Jerozolimy, by wypełnić swoją misję – zatrzymuje się w drodze. Takie wołanie może narodzić się tylko w sercu człowieka, który wie, kim dla niego jest Syn Boży i czego od Niego oczekuje. Nie ma uzdrowienia ani na duszy, ani na ciele, jeśli tego nie wiemy.
Ta przejmująca scena przesycona jest nadzieją. Pod wpływem słów Jezusa ci, którzy jeszcze chwilę temu uciszali żebraka, teraz dodają mu otuchy. Ile razy ludzie cierpiący, poniżeni, izolowani słyszą w Kościele takie zdanie jak to? „Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię!”. Jeśli nawet czujemy się bezradni wobec ogromu ludzkiego nieszczęścia, zawsze dysponujemy słowem nadziei, które może podnieść, dodać sił i nakierować na Jezusa: bądź dobrej myśli, woła cię! Człowiek, który w największym mroku usłyszy takie umacniające słowa, nabywa pewności, że nie jest sam, że są ludzie, którzy stoją za nim. Są po jego stronie. Nazbyt oszczędni jesteśmy w okazywaniu innym, że są potrzebni, że nie zostaną porzuceni w swoim bólu i upadku.
Aby więc Bartymeusz mógł odrzucić swój płaszcz, chroniący go przez lata przed wzrokiem wścibskich, płaszcz, który był całą jego przeszłością, potrzebował: wiary silnej jak krzyk w ciemności, usłyszenia Jezusa, który przechodzi i woła, oraz pokrzepiającej obecności wspólnoty. Dzięki temu nabrał odwagi, by stanąć przed Panem nagi, w całej prawdzie, i poczuć się bezpiecznie.
Bartymeusz poczuł się na tyle bezpiecznie, by zwrócić się do Jezusa jednym z najczulszych określeń Pana, które w Ewangelii padło tylko dwa razy – z jego ust i z ust Marii Magdaleny. Rabbuni. Słowo, które oznacza bliskość, zaufanie, miłość. Między Jezusem a Bartymeuszem nawiązuje się relacja, silna więź. Bez niej niemożliwe jest odrzucenie płaszcza własnych uprzedzeń, ograniczeń, lęków, wyzbycie się przesłon, które powodują duchową ślepotę i zniekształcenie obrazu siebie, innych ludzi i Boga.
Aby przejrzeć, trzeba się najpierw pogodzić z własną ślepotą i oddać się Jezusowi, zrobić krok w Jego stronę – może niepewny, może po omacku, za to z nadzieją na uzdrowienie, które jest zarazem wezwaniem, by iść za Zbawicielem i głosić Jego miłość.
Nawet jeśli czujemy, że znaleźliśmy się w najgorszym momencie życia, w najmroczniejszym etapie historii Kościoła, bądźmy dobrej myśli. Pan sam nas woła, by usunąć ślepotę, która fałszuje nasze spojrzenie na rzeczywistość. W największym mroku przychodzi, by wezwać swój Kościół do głoszenia Jego Ewangelii. Potrzebna jest tylko nasza silna wiara i krzyk pośród ciemności: „Synu Dawida, ulituj się!”.