Logo Przewdonik Katolicki

Siła i słabość

Paweł Stachowiak
Przed wyborami 4 czerwca 1989 r. co najmniej połowa Komitetów Obywatelskich znalazła siedziby w pomieszczeniach parafialnych i w lokalach Klubów Inteligencji Katolickiej, fot. MACIEJ MACIERZYNSKI/REP

Polityczne zaangażowanie ludzi Kościoła było niegdyś słusznym i zrozumiałym elementem walki z komunistyczną dyktaturą. Dziś bywa świadectwem niezrozumienia, czym są demokratyczne państwo i społeczeństwo i jakie są w nich granice jego misji.

Pisałem przed miesiącem w ramach niniejszego cyklu o „trójkącie wzajemnych korzyści”, który w końcu lat 80. ubiegłego wieku określał ramy współpracy władz, Kościoła i części opozycji demokratycznej („Przewodnik” 39/2021). Efektem tej współpracy stał się kontrakt zawarty przy Okrągłym Stole. Kościół stał się zatem współtwórcą III RP – państwa, które niektórzy uważają za sukces polskiego modelu przemian, inni zaś twierdzą, że jest ono dziecięciem z nieprawego łoża, efektem spisku opozycyjnych i partyjnych elit.
W ostatniej fazie kryzysu systemu komunistycznego w Polsce Kościół zebrał plon z poprzednich dziesięcioleci, podczas których wzmocnił swój społeczny autorytet, stał się najważniejszą instytucją oporu wobec władzy i uświadomił komunistom ich własną bezradność w jego zwalczaniu. Niewątpliwym apogeum znaczenia Kościoła były lata 1988–1989, gdy nasilał się kryzys reżimu, rosło społeczne niezadowolenie i dojrzewała wizja reform, których miał on być uczestnikiem pożądanym przez obie strony ówczesnego sporu. Przygotowanie obrad okrągłostołowych, ich przeprowadzenie, wreszcie aktywny udział w kampanii przed wyborami czerwcowymi w 1989 r. wyznaczają moment szczytowy publicznej roli odgrywanej przez Kościół.
Po apogeum przychodzi jednak perygeum, chwila triumfu ma w sobie zarodek niepowodzenia i kryzysu. Już dwa lata później siła autorytetu Kościoła znacznie osłabła, a jego przedstawiciele zaczęli coraz mocniej podważać wagę własnego zaangażowania w proces reform zapoczątkowany przy Okrągłym Stole, tak jakby za wszelką cenę chcieli uniknąć skojarzenia z początkami III RP. Dlaczego tak się stało? Czy w zwycięstwie tkwiły zapowiedzi kryzysu? A może ówczesne doświadczenie mówi nam coś ważnego o dzisiejszej „ciemnej nocy Kościoła”?

Niezbędny pośrednik
Już w 1986 r. gen. Wojciech Jaruzelski mówił towarzyszom z Sekretariatu KC PZPR, że jedyną skuteczną w stosunku do Kościoła jest „polityka kija i marchewki”. Władze starały się więc pozyskiwać lojalność hierarchii, oferując jej możliwość prawnego uregulowania pozycji Kościoła w państwie, jednocześnie mnożąc represje wymierzone w niepokornych przedstawicieli duchowieństwa. Zauważyć warto, iż postępujące osłabienie pozycji władz komunistycznych prowadziło do sytuacji, w której owa polityka nie miała jakichkolwiek szans powodzenia, a stosowanie „kija” było dość problematyczne i mało skuteczne. Tym samym działania władz sprowadzały się w coraz wyższym stopniu do odpowiedniego szafowania ową „marchewką”. Rządzący Polską aparat partyjny coraz mocniej uświadamiał sobie, że bez głębszych reform w kraju może wybuchnąć masowy bunt społeczny, który wobec rezygnacji ZSRR z doktryny Breżniewa (zakładającej możliwość zbrojnej interwencji w krajach bloku sowieckiego), może zakończyć się niekontrolowanym upadkiem władzy PZPR. Trzeba był ratować to, co było jeszcze do uratowania, nawet za cenę porozumienia z częścią opozycji i włączenia jej do systemu władzy.
Kościół miał być w tym procesie niezbędnym pośrednikiem, bez którego zdobycie minimalnego choćby zaufania w środowiskach opozycyjnych, zdawało się niemożliwe. Już w 1988 r. rozpoczęły się intensywne kontakty przedstawicieli Kościoła i władz. Główną rolę grali w nich ks. Alojzy Orszulik, ówczesny dyrektor Biura Prasowego Episkopatu, i Stanisław Ciosek, członek Biura Politycznego KC PZPR, zaufany gen. Jaruzelskiego. Nie omawiano podczas nich wyłącznie spraw związanych z duszpasterstwem, wolnością religijną i instytucjonalnymi postulatami Kościoła. Dyskutowano natomiast o kwestiach pluralizmu związkowego, kształcie prawa o stowarzyszeniach, a nawet wyborach do rad narodowych, o niektórych aspektach polityki zagranicznej i sytuacji społeczno-gospodarczej. W kwietniu 1988 r. Ciosek wprost zachęcał, aby biskupi desygnowali swoich kandydatów we wspomnianych wyborach, dwa miesiące później sugerował możliwość powołania „rządu koalicyjnego” i konsultował z ks. Orszulikiem kwestię „wykorzystania Wałęsy”.
Trudno niekiedy oprzeć się wrażeniu groteski, jak choćby wówczas, gdy reprezentujący władze Kazimierz Barcikowski składa abp. Bronisławowi Dąbrowskiemu swoisty raport o sytuacji w rolnictwie, zawierający analizy skupu mleka, pogłowia krów i nowatorskich metod ich dojenia. Przedstawiciel episkopatu zaś udziela rad, ostrzegając władze przed zacieśnianiem kontaktów z Niemcami i sugeruje orientowanie się raczej na USA. Pogarszająca się dramatycznie sytuacja gospodarcza skłaniała przedstawicieli władz do desperackich wręcz próśb o to, by duchowieństwo wzywało wiernych do powstrzymania apetytów konsumpcyjnych: „Mamy do was wielką prośbę, byście waszych wiernych zachęcali, aby się nie rzucali na każdy towar, jaki się pojawia w sklepach, bo to uniemożliwia równowagę rynkową” – zwracał się do biskupów premier Mieczysław Rakowski. Cena, jaką władze skłonne były zapłacić Kościołowi za udział w reformach, była doprawdy wysoka.

Szanowany rozjemca
Jednocześnie wszystkie te kontakty na linii partia–episkopat miały pewien szczególny rys. Ujawnia go zapis jednej z rozmów ks. Orszulika i Cioska. „Należy być ostrożnym z przekazywaniem wiadomości o dobrych stosunkach i dialogu z Kościołem gremiom partyjnym, ponieważ przenika to do społeczeństwa i powodować może nieufność” – sugerował ks. Alojzy Orszulik. Stanisław Ciosek zaś z pełnym zrozumieniem odpowiadał: „Kościół, jak my, musi liczyć się ze swoją bazą”. Było między nimi pewne intuicyjne porozumienie, coś na kształt wspólnej mentalności, w której preferowane było dochodzenie do porozumienia poprzez relacje zakulisowe, nieformalne i nieprzejrzyste. Nie bez powodu gen. Wojciech Jaruzelski, wybierając reprezentanta władz w rozmowach z przedstawicielami opozycji i Kościoła w 1988 r., desygnował gen. Czesława Kiszczaka, a nie Mieczysława Rakowskiego. Choć to paradoksalne, ludzie Kościoła łatwiej dogadywali się z pragmatycznym zwierzchnikiem aparatu bezpieczeństwa aniżeli z liberalnym, ale pełnym ideologicznych, antyklerykalnych uprzedzeń, byłym redaktorem „Polityki”. Znacznie później, gdy ks. Orszulik otrzymał sakrę biskupią, zaprosił na konsekrację właśnie Kiszczaka, a nawet obdarzył go okolicznościowym obrazkiem.
Nie może więc dziwić kluczowa rola, którą odegrali oficjalnie upełnomocnieni przedstawiciele Kościoła podczas trwających od jesiennych miesięcy 1988 r. prac przygotowawczych do obrad Okrągłego Stołu. Podczas owych przygotowań obie strony pojmowały udział Kościoła jako zabezpieczenie swoich podstawowych interesów. „Solidarność” – nieufająca władzy – widziała w delegatach kościelnych świadka pozwalającego „patrzeć władzy na ręce”. Rządzący postrzegali ich jako siłę łagodzącą radykalizm strony opozycyjnej.
Nieformalne i zakulisowe działania przedstawicieli Kościoła okazały się niezwykle istotne podczas obrad Okrągłego Stołu, szczególnie w czasie kluczowych dla sukcesu całego przedsięwzięcia nieformalnych posiedzeń w Magdalence. Ukształtował się wtedy pewien sposób działania, tak opisywany przez Zbigniewa Bujaka: „W Magdalence niczego się nie ustala na piśmie, wszystko jest na gębę. No, to jak któraś ze stron dojdzie do wniosku, że druga nie dotrzymuje warunków umowy, to się odwołuje do obserwatorów kościelnych i oni ostatecznie rozstrzygają, kto ma rację. Już kilka takich decyzji wydali, raz korzystnych dla jednej, raz dla drugiej strony”. Wszelkie relacje – i to z obu stron – podkreślają determinację bp. Tadeusza Gocłowskiego oraz księży Orszulika i Bronisława Dembowskiego, którzy nie ustawali w wiązaniu rwących się często nici porozumienia. Trudno, rzecz jasna, stwierdzić, na ile zdecydowały one o ostatecznym kompromisie, świadczą jednak, iż Kościół uważał podówczas, że kontrakt władzy i opozycji jest ze wszech miar pożądany.

Wyborcze zaangażowanie
Szczególne zaangażowanie Kościoła w sprawy publiczne – i to już w wymiarze widocznym, nie zakulisowym – miało miejsce podczas wyborów czerwcowych w 1989 r. Miały one charakter plebiscytu „za” czy „przeciw” władzy i nie były w pełni demokratyczne. Odbyły się w momencie, gdy normalny system partyjny jeszcze nie istniał, dogorywała zaś dotychczasowa hegemonia PZPR. Kampania wyborcza kandydatów Komitetu Obywatelskiego, czyli tzw. drużyny Wałęsy, była niemal całkowicie oparta na strukturach kościelnych i od nich zależna.
Opozycja stanęła w przeddzień rozpoczęcia kampanii wobec bardzo trudnego zadania, nie posiadała bowiem potrzebnego zaplecza organizacyjnego. Brak było funduszy, lokali oraz środków potrzebnych do produkcji materiałów wyborczych. Właśnie w tych kwestiach pomoc Kościoła okazała się niezastąpiona. Jego zaangażowanie można było obserwować na wszystkich etapach kampanii wyborczej. Co najmniej połowa Komitetów Obywatelskich znalazła siedziby w pomieszczeniach parafialnych i w lokalach Klubów Inteligencji Katolickiej. Dawało to również możliwość korzystania z całej dostępnej tam infrastruktury. Strona opozycyjna korzystała z kościelnej poligrafii, na użytek kampanii pracowały drukarnie kurialne i drukarnia Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Prezentacja kandydatów opozycyjnych dokonywała się niejednokrotnie od ołtarza podczas nabożeństw, a ogłoszenia parafialne pełniły rolę kanału informacji wyborczej.
Następnym etapem było wysuwanie i wspieranie konkretnych kandydatów. W krytycznej fazie walki wyborczej, na przełomie maja i czerwca 1989 r., przedstawiciele Kościoła łagodzili rozgrzane emocje, biorąc na siebie rolę prowadzących spotkania z kandydatami, i edukowali wiernych co do dość skomplikowanej ówcześnie techniki głosowania, organizowali transport, wyżywienie i noclegi dla podróżujących kandydatów, wreszcie modlili się publicznie o zwycięstwo strony opozycyjnej. Słowem robili to wszystko, co w kolejnych latach i podczas kolejnych wyborów stało się przedmiotem ostrej i najczęściej słusznej krytyki.

Nowe czasy
Doświadczenie aktywnej i, co ważne, dość powszechnie akceptowanej roli politycznej, którą odegrał Kościół w epoce przemian końca lat 80., położyło się cieniem na latach późniejszych i stało się jedną z przyczyn jego trudności w odnalezieniu swego miejsca w systemie demokratycznym. Wspomniana wyżej „kultura nieprzejrzystości” coraz słabiej pasowała do demokratyzującego się państwa i społeczeństwa. W jej świetle nie są żadnym paradoksem w miarę harmonijne relacje państwowo-kościelne w dobie rządów Leszka Millera.
To właśnie ta kultura, obecna przecież w całym Kościele powszechnym, okazała się w Polsce szczególnie trwała i doprowadziła do wielu skandali, w efekcie znacząco przykładając się do dzisiejszego dramatu gwałtownej sekularyzacji. Mimo rozlicznych deklaracji Kościół instytucjonalny (może bardziej zwykli księża aniżeli biskupi) nie uwolnił się całkiem od pokusy zaangażowania politycznego, a nawet partyjnego. Wskazywanie kandydatów z ambony, a nawet dawanie im możliwości przemawiania od ołtarza, przekształcanie niektórych mediów katolickich w instrument popierania konkretnej partii – to jest fatalne dla Kościoła dziedzictwo, odpychające od niego wielu katolików przywiązanych do zasad demokracji i pluralizmu.
Polityczne zaangażowanie ludzi Kościoła było niegdyś słusznym i zrozumiałym elementem walki z komunistyczną dyktaturą, dziś bywa smutnym świadectwem niezrozumienia, czym jest demokratyczne państwo i społeczeństwo i jakie są w nim granice jego misji. Dzisiejsza Polska to nie schyłkowa PRL. Kościół nie musi i nie powinien grać w niej ról zastępczych.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki