Niektórzy chcieliby, aby właśnie ta data była świętem-symbolem przemian 1989 r. Inni wzdragają się przed taką formą upamiętnienia, ponieważ sądzą, że ów rok nie przyniósł Polsce rzeczywistej wolności. Zostawmy jednak na razie dzisiejsze spory i powróćmy do tamtych dni wiosny 1989 r.
Właśnie zakończyły się obrady Okrągłego Stołu, których efektem był polityczny kontrakt zawarty między stroną partyjno-rządową a solidarnościowo-opozycyjną. Jednym z najważniejszych, wręcz kluczowych, składników tego kontraktu była decyzja o przeprowadzeniu w Polsce wyborów do parlamentu według nowej i z wielkim trudem wynegocjowanej ordynacji.
„Scenariusz przełomu”
Pomysł, aby zmienić formułę wyborów, które do tamtej pory były w PRL-u jedynie rytuałem całkowicie sprzecznym z demokracją, nie był czymś nowym. Nie wyszedł również ze środowisk opozycyjnych. Zaproponował to człowiek, który był wówczas inspiratorem decyzji podejmowanych przez Wojciecha Jaruzelskiego. Wszyscy go zapewne znamy, choć niewielu wie, jak ważną rolę odgrywał w przełomowym okresie schyłku lat 80. To Jerzy Urban, ówczesny rzecznik rządu, formalnie bezpartyjny, ale cieszący się wielkim zaufaniem generała. Wraz z późniejszym ambasadorem Polski w Moskwie Stanisławem Cioskiem i gen. Władysławem Pożogą tworzyli tzw. Zespół Trzech – nieformalne, ale wielce wpływowe grono doradców I Sekretarza PZPR. Tworzone przez nich ekspertyzy były przez niego wnikliwie czytane i z pewnym opóźnieniem wdrażane w życie.
Już na początku 1988 r. na biurku Jaruzelskiego znalazł się „scenariusz przełomu”. Urban i jego współpracownicy rysowali w nim obraz zagrożenia utraty władzy przez Partię i sugerowali konieczność dokonania radykalnych zmian, które dawałyby szansę uniknięcia tego niebezpieczeństwa. Monopol władzy PZPR miał być nieco ograniczony poprzez dopuszczenie części opozycji do współodpowiedzialności za państwo, przy czym to władza określałaby, które środowiska opozycyjne mogłyby być jej partnerem. „Scenariusz” zawierał pomysły przywrócenia urzędu prezydenta, utworzenia drugiej izby parlamentu – senatu i przeprowadzenia wyborów według wcześniej uzgodnionych parytetów. W zarysie był to zatem program realizowany rok później przy Okrągłym Stole.
Nie ulegajmy jednak złudzeniu, że chodziło tu o rzeczywiste i trwałe dopuszczenie opozycji do rządzenia krajem. Obdarzony makiaweliczną wyobraźnią Urban chciał w ten sposób doprowadzić do jej skompromitowania w oczach społeczeństwa i przywrócenia jedynowładztwa ludzi aparatu partyjnego, choć zapewne pod zmienionym szyldem. Plan zakładał przekazanie osobom związanym z „Solidarnością” odpowiedzialności za gospodarkę, a jednocześnie absolutne odcięcie ich od tzw. resortów siłowych. To opozycja stałaby się wtedy w oczach Polaków udręczonych trudnościami dnia codziennego odpowiedzialną za kolejki, kartki, puste półki i brak perspektyw. „Manewr wessania” – tak nazwano ten scenariusz: wessać opozycję do systemu, „ubrudzić” ją w oczach społeczeństwa, pozbawić legendy i romantycznego mitu.
Cel: prezydentura
Nie ulega wątpliwości, że postanowienia Okrągłego Stołu były tylko nieco zmodyfikowaną wersją tego „manewru”. Zasiadający przy nim przedstawiciele opozycji nie mieli co do tych intencji większych złudzeń. Dokładniejsza analiza podjętych tam decyzji dobrze do pokazuje. Wybory do Sejmu miały zostać przeprowadzone w tzw. formule kontraktowej: 65 proc. mandatów zostało z góry zastrzeżonych dla PZPR i jej satelitów – ZSL i SD, reszta – 35 proc. miała zostać rozdysponowana na zasadzie wolnych wyborów. Jedynie o tę pulę mogła ubiegać się opozycja, ale bez gwarancji, że jej kandydaci obsadzą ją w całości. Sto mandatów senatorskich miało zostać rozdzielonych w wolnych wyborach. Istotna była także sprawa tzw. Listy Krajowej, wspólnej dla wszystkich okręgów wyborczych. Znaleźli się na niej najważniejsi przedstawiciele władz PRL, którzy mieli w ten sposób posiadać gwarancję wyboru.
Cała ta dość skomplikowana konstrukcja miała zapewnić realizację jednego, podstawowego celu – zapewnić wybór gen. Jaruzelskiego na stanowisko prezydenta. Porozumienia okrągłostołowe zakładały, że będzie wybierany przez połączone izby Sejmu i Senatu. Mimo tej raczej słabej legitymacji miał on posiadać bardzo duże uprawnienia dające mu rozległą władzę. Dzięki temu Jaruzelski i skupiona wokół niego ekipa utrzymaliby w swych rękach najważniejsze atrybuty władzy. Jej centrum przeniosłoby się po prostu z budynku KC PZPR do siedziby prezydenta, zasadnicze instrumenty rządzenia pozostałyby jednak w tych samych rękach. Decyzje w tej kwestii podjęto podczas rozmów w podwarszawskiej Magdalence. Reprezentujący podczas nich stronę opozycyjną Lech Wałęsa, Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń, Adam Michnik i Lech Kaczyński zaakceptowali takie rozwiązanie.
Historia nigdy nie przebiega jednak zgodnie z przyjętymi wcześniej scenariuszami. Tak stało się i tym razem. Nikt, ani po stronie partyjnej, ani po opozycyjnej nie przewidział tego, co stało się w dniu wyborów 4 czerwca 1989 r. Jaruzelski i jego współpracownicy raczej nie obawiali się porażki. Generał uznawał, że wynik poniżej 50 proc. w wyborach do Senatu będzie dla Partii klęską. Kierujący kampanią wyborczą PZPR Zygmunt Czarzasty wyrażał nawet obawy przed zbyt wyraźnym zwycięstwem kandydatów partyjnych, co mogłoby spowodować bunt „Solidarności”. Przygotowana przez takich właśnie „specjalistów” kampania obozu władzy przypominała błądzenie dzieci we mgle. Wystawianie kilku kandydatów do jednego mandatu, niemrawa i mało wiarygodna propaganda, brak koordynacji działań z sojusznikami z ZSL i SD były na porządku dziennym. Działania opozycji były na tym tle bardzo konsekwentne i skuteczne. Rygorystycznie przestrzegano zasady 1 mandat – 1 kandydat i stworzono spójną „drużynę Wałęsy”, złożoną z osób zaakceptowanych przez Komitet Obywatelski przy przewodniczącym „Solidarności”. Znakomitym pomysłem okazały się plakaty wymyślone przez Andrzeja Wajdę: na każdym z nich kandydat ściskał rękę Lecha Wałęsy, wszystkie miały identyczną szatę graficzną i nie pozostawiały wątpliwości, na kogo należy oddać głos.
Pożądany kontrakt
Ogromnie ważnym okazało się poparcie, jakie okazał opozycji Kościół. Już wcześniej, dzięki pośrednictwu jego przedstawicieli, udało się doprowadzić do obrad Okrągłego Stołu. Ks. Alojzy Orszulik i bp Tadeusz Gocłowski wyposażeni w pełnomocnictwa prymasa kard. Józefa Glempa uczestniczyli we wszystkich okrągłostołowych spotkaniach, przede wszystkich tych w Magdalence. Można nawet poważyć się na ocenę, że bez ich umiejętności negocjacyjnych porozumienie nie byłoby możliwe. Kościół uważał wówczas, że kontrakt władzy i opozycji jest ze wszech miar pożądany. Komunikat z posiedzenia plenarnego Konferencji Episkopatu Polski mówił o tym jasno: sygnatariusze porozumień Okrągłego Stołu „zasługują na szacunek społeczny, gdyż wznieśli się ponad dzielące ich uprzedzenia, urazy i krzywdy”. Kościół zaangażował się bardzo aktywnie w kampanię wyborczą „drużyny Wałęsy”, a biskupi i niższe duchowieństwo udzielili jej, poza kilkoma wyjątkami, bezwzględnego poparcia.
Opozycja stanęła w przeddzień rozpoczęcia kampanii wyborczej wobec bardzo trudnego zadania, nie posiadała bowiem niezbędnego dla jej prowadzenia zaplecza organizacyjnego. Brakowało funduszy, lokali oraz środków potrzebnych do produkcji materiałów wyborczych. Właśnie w tych kwestiach pomoc Kościoła okazała się niezastąpiona. Jego zaangażowanie można było obserwować na wszystkich etapach kampanii wyborczej. Bez jego udziału znacznie utrudnione byłoby organizowanie lokalnych Komitetów Obywatelskich. Co najmniej połowa z nich znalazła swoje siedziby w pomieszczeniach parafialnych i w lokalach Klubów Inteligencji Katolickiej. Prezentacja kandydatów opozycyjnych dokonywała się niejednokrotnie od ołtarza podczas nabożeństw, a ogłoszenia parafialne pełniły rolę kanału informacji wyborczej. Duchowni wykazywali wielką życzliwość dla akcji zbierania podpisów wspierających kandydatów „Solidarności”.
Najważniejsze było wsparcie Kościoła dla agitacji wyborczej Komitetu Obywatelskiego. Normą było użyczanie przykościelnych pomieszczeń dla organizacji spotkań z wyborcami oraz korzystanie z kościelnej poligrafii, na użytek kampanii pracowały drukarnie kurialne i drukarnia Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W krytycznej fazie walki wyborczej, na przełomie maja i czerwca 1989 r., przedstawiciele Kościoła łagodzili rozgrzane emocje, biorąc na siebie rolę prowadzących spotkania z kandydatami i edukowali wiernych co do dość skomplikowanej techniki głosowania, organizowali transport, wyżywienie i noclegi dla podróżujących kandydatów wreszcie modlili się publicznie o zwycięstwo strony opozycyjnej.
Kości zostały rzucone
Efekt był zaskakujący: 99 na 100 miejsc w senacie przypadło kandydatom opozycyjnym, obsadzili oni również całą pulę 35 proc. mandatów w Sejmie. Przepadła lista krajowa, jedynie dwu spośród kandydatów na niej umieszczonych zdobyło mandat, co było prawdopodobnie przypadkiem. Nazwiska na karcie do głosowania umieszczono w dwu kolumnach, wyborcy kreślący zamaszystym „iksem” wszystkie nie zawsze dociągali kreski do tych właśnie dwu nazwisk umieszczonych u szczytu listy. Okazało się również, że wielu kandydatów wybranych z list ZSL i SD wcale nie ma zamiaru wspierać PZPR.
Wbrew wszelkim ustaleniom ordynacja mająca zapewnić wybór gen. Jaruzelskiego na prezydenta przyniosła wynik, który tego nie gwarantował. Opozycja miała możliwość niedopuszczenia do jego wyboru. Cała konstrukcja kontraktu okrągłostołowego upadła. To był kłopot dla Partii, ale również dla tej części opozycji, która ów kontrakt sygnowała. Obawiano się reakcji aparatu bezpieczeństwa i wojska, lęk budziło zagrożenie ze strony ZSRR i innych krajów Układu Warszawskiego. Bronisław Geremek, kierujący wtedy klubem „Solidarności” w parlamencie, powiedział „pacta sunt servanda” i 19 lipca 1989 r. Wojciech Jaruzelski został wybrany na prezydenta.
I tu właśnie pojawia się kolejny kłopot. Taki przebieg zdarzeń skłania wiele osób do przekonania, że to wszystko – także wybory – było elementem spisku, za sprawą którego nie doszło do pełnej eliminacji wpływów PZPR. Efektem miał być „postkomunistyczny” grzech pierworodny III RP, źródło wszelkich jej słabości. Nie podzielam tego przekonania. Jeśli bowiem nawet uznać, że błędem było umożliwienie Jaruzelskiemu objęcia prezydentury, to przecież w żaden sposób przekreślone nie zostaje przez to zasadnicze znaczenie czerwcowych wyborów.
Był to pierwszy od dziesiątków lat rzeczywisty głos narodu, suwerena w demokratycznym państwie. Mimo ułomnej formy wyborów zabrzmiał wyraźnie: chcemy zmian szybszych i głębszych, nie satysfakcjonuje nas połowiczność okrągłostołowego kontraktu, chcemy całkowitego odsunięcia PZPR od władzy. Głosu tego nie posłuchała Partia, ale również opozycja; ponad zasady rodzącej się demokracji wyniesiono domniemaną odpowiedzialność i kompetencję elit, uznano, że ich porozumienie jest ważniejsze niż głos ludu.
Polska pamięć o tamtych dniach powinna więc zachować dzień 4 czerwca 1989 r. jako święto rodzącej się demokracji, pierwszy akt suwerenności narodu. To najważniejszy składnik jego spuścizny. Nawet jeśli sposób przeprowadzenia wyborów, a później zignorowanie ich wyników może budzić kontrowersje, to chyba nikt nie zaprzeczy, że były one rubikonem, po przejściu którego nie było już powrotu do starego świata.