Kiedy po filmie braci Sekielskich napisałam dla „Więzi” tekst o tym, jak się bawię w chowanego, przyznałam, że ks. Arkadiusz, negatywny bohater filmu, nie był dla mnie postacią anonimową. Nie poznałam go osobiście, ale od kilkudziesięciu lat funkcjonował w mojej rodzinie jako wspomnienie z dzieciństwa, ideał przyjaciela. Uderzało mnie mocno, kiedy w mediach piszących o sprawie czytałam „sprawca”. Po prostu. Jedno krótkie słowo, boleśnie, kategorycznie i jednoznaczne definiujące całego człowieka. „Sprawca”. „Zwyrodnialec”. „Bestia”.
Chciałabym być dobrze zrozumiana. Zgadzam się z tymi ocenami. Nie użyłabym łagodniejszych słów. Nie próbowałabym i nie będę próbować w żaden sposób usprawiedliwiać skandalicznych czynów. To, co jest złamaniem prawa, powinno być rozstrzygnięte i ukarane przez sąd. Moralna ocena winy również jest jednoznaczna. Taki jest porządek świata. Tam jednak, gdzie media i większość czytelników widzi tylko „sprawcę” – ja widzę więcej.
Sprawca w całości
Widzę młodego chłopaka z pierwszego czy drugiego roku seminarium, w czarnym podkoszulku, siedzącego pod płotem przy jakiejś drodze w góry. Widzę chłopaka z dużym poczuciem humoru i z muzycznym talentem. Widzę chłopaka, który schodził ze szlaku, żeby zająć się małym, chorym ministrantem i nie robił wtedy nic złego, tylko zaparzył mu herbatę z cytryną. Widzę chłopaka, który odkrywał przed swoimi podopiecznymi nowy świat, który prowadził ich na organy w gnieźnieńskiej katedrze, a oni widok stamtąd zapamiętali na całe życie. Który uczył ich setek drobnych rzeczy, na przykład tego, żeby nie mówić komuś, że jest śmieszny, tylko że jest zabawny, bo to zupełnie co innego znaczy.
Kiedy stał się „sprawcą”? Kiedy stał się „bestią”? Nie wiem. Ale widzę jego historię dłuższą niż tylko ten ciemny czas. Czy go usprawiedliwiam? Nie. Ale perspektywa, która obejmuje czas dłuższy niż tylko bycie „sprawcą”, sprawia, że grzech boli jeszcze bardziej. Bolesne jest widzieć nie tylko moment zła, ale całą perspektywę: wszystkie wcześniejsze plany, nadzieje, ideały, zapał, potem staczanie się, cierpienie zadawane dzieciom, aż pewnie w końcu po więzienną celę. Rozumieć, że to jeden i ten sam człowiek, w którym coś pięknego przegrało.
To nie jest usprawiedliwienie. To nie jest pobłażliwość, która będzie szukała zwolnienia z kary. Nie będzie. To jest ból jeszcze większy, bo naznaczony świadomością tego, jak bardzo człowiek mógł być wielki – i jak bardzo mu nie wyszło.
Mój przyjaciel, moje dziecko
Myślę, że podobnie przeżywać będziemy na przykład czyjeś odchodzenie z kapłaństwa. Inaczej patrzy się na obcego księdza, który nagle znika z parafii. Łatwiej jest go ocenić, łatwiej wydać wyrok, łatwiej nazwać całą rzeczywistość i to, co się stało. Wtedy wszystko wydaje się takie oczywiste.
Trudniej być jednoznacznym i kategorycznym, kiedy owego księdza zna się od dawna – od dzieciństwa, z czasów seminarium. Kiedy jadło się obiad na przyjęciu po jego diakonacie. Kiedy rozmawiało się długo w noc przed przyjęciem kolejnych posług albo sprawdzało błędy w jego magisterce.
Co zrobić, kiedy odchodzi? Urwać kontakt? Udawać, że się nie znamy? Mijać obojętnie na ulicy? Czy wypominać za każdym razem w rozmowie, że tak okropnie zgrzeszył? Przecież to nie jest tylko „ksiądz, którzy rzucił kapłaństwo”. To jest wciąż ten sam człowiek, Marek, Robert, Wojtek, z całą historią, którą gdzieś mamy wspólną.
I znów: to nie jest usprawiedliwienie. To nie jest pobłażliwość, która będzie szukała uzasadnienia złych wyborów. To jest świadomość, że każda wina jest dodatkiem do człowieka, a on sam ma historię dużo dłuższą niż sama wina.
Można wymieniać dalej takie sytuacje, żeby każdy z nas w końcu w jakiejś się przejrzał. Kiedy syn albo córka okazuje się homoseksualistą. Kiedy któreś z dzieci żyje w związku niesakramentalnym. Kiedy syn ląduje w więzieniu. Kiedy nastoletnia córka zachodzi w ciążę. To są momenty, gdy zaczynamy naprawdę rozumieć, że w prostej definicji „nienawidzi grzechu, ale kocha człowieka” akcent położony jest na miłość. I jest to miłość, która bardzo boli – ale mimo bólu się nie kończy.
Bóg widzi więcej niż katastrofę
Nie na każdego potrafię tak patrzeć. Nie na każdego chcę. Jestem tylko człowiekiem. Ale te odkrycia bliskości ze „sprawcami” zmuszają mnie do zadania pytania: a jak widzi ich Bóg? Jak Bóg patrzy na księdza Arkadiusza z filmu Sekielskich? Czy wie o nim mniej niż ja? Ja przecież byłam tylko odległym świadkiem. Bóg jest Stwórcą i Ojcem. On tego człowieka sobie wymarzył. Dał mu talenty. Wyprowadził go na trudną wprawdzie drogę, ale taką, która mogła być piękna. Widział już oczami swojej miłości tych ludzi, którzy odchodzić będą święci od jego konfesjonału, którzy odchodzić będą silni od ołtarza, przy którym karmić ich będzie Chlebem Żywym. Widział kolejnych młodych chłopców, którzy zafascynowani jego przykładem będą chcieli iść i służyć tak jak on. Bóg na to czekał. Bóg tęsknił za owocami życia człowieka, którego z taką miłością stwarzał.
I wszystko na nic. Czy Bóg widzi tylko katastrofę? Czy widzi tylko księdza po pięćdziesiątce, słusznie ściganego przez prawo? Czy zapomniał o swoich o nim marzeniach? Czy zapomniał o małym chłopcu przyniesionym do chrztu, o ministrancie, uczącym się grać na gitarze, o maturzyście, z drżeniem serca podejmującym decyzję o wstąpieniu do seminarium? Czy jakikolwiek ojciec może o tym zapomnieć?
Bóg widzi jeszcze więcej. Widzi źródło grzechu. Wie to, czego my nie wiemy i czego nie dowiemy się nigdy: skąd się to zło wzięło. Gdzie jest jego początek. W którym miejscu ludzka natura została zraniona tak, że mogło dojść do głosu. Wie nawet, czego po drodze zabrakło, jakiego słowa, jakiego gestu, żeby wielkiej tragedii uniknąć. Wie – i jest bezradny wobec ludzkiej wolności. I może tylko kochać mimo bólu.
To nie jest usprawiedliwienie. To jest podwójny ból, który łączy w sobie totalną niezgodę na grzech, który dotyka do głębi – i miłość do człowieka, którego nie można odrzucić. Którego choćby się chciało, odrzucić się nie da.
Deklaracje czy czyny?
Musimy wyraźnie to sobie uświadomić. Tu nie ma miejsca na prostą obojętność. Tu nie ma miejsca na modną tolerancję. Nie możemy wzruszyć ramionami i powiedzieć: nienawidzę twojego grzechu, a ty mnie nie obchodzisz. Chrześcijańska alternatywa obejmuje tylko miłość.
Czy zatem kochamy grzeszników? Tych, którzy żyją inaczej, niż chciałby Bóg, i inaczej, niż my byśmy dla nich chcieli? Miłość, która nie jest okazywana, jest miłością bez sensu. Nie można tu dalej nie zapytać: jaka jest ta nasza miłość, okazywana tym, z których grzechem się nie zgadzamy – ta, którą tak chętnie deklarujemy (w parze z nienawiścią do grzechu)? Ile wysiłku włożyliśmy w budowanie z nimi relacji? Ile czasu spędziliśmy na rozmowie z nimi? Ile poświęciliśmy dla ich dobra? Ile historii tak nas przejęło, że postanowiliśmy zaangażować przyjaciół, znajomych, wspólnotę – żeby im pomóc? Pomóc: a nie wypisać hasła na transparentach, żeby wykrzyczeć ich grzech. Wypisanie haseł nie jest okazaniem miłości…
Nienawidzić miłością
Bóg chce, żebyśmy nienawidzili zła i żebyśmy mówili mu zdecydowane „nie”. To „nie” odnosi się jednak przede wszystkim do zła nas samych. Nie jest przyzwoleniem na agresję. Nie jest przyzwoleniem na unikanie relacji z drugim człowiekiem, którego Bóg zna i widzi jego dramat w całości, płacze nad nim w zawiedzionej ufności.
Jeśli nienawidzić zła w drugim człowieku – to tak, by rozbroić zło miłością. Przygarnąć człowieka tak, by stał się wobec miłości bezradny, by zachwycony czułością poczuł się na powrót chciany i wymarzony. Żeby uwierzył, że Bóg pamięta go pięknym i że za nim tęskni. To jest droga ewangelizacji, to jest droga nawrócenia. Miłość czyni synów. Ze strachu wracają tylko niewolnicy.