Logo Przewdonik Katolicki

Nie jesteśmy w opozycji

Weronika Frąckiewicz
fot. Archiwum Prywatne

Rozmowa z Mają Sowińską o wpływie świeckich na kształt Kościoła, o kiczu, który jest konsekwencją choroby i o wypaczonym rozumieniu Żydów.

Na stronie Fundacji Sowinsky napisałaś, że celem, dla którego żyjesz i któremu starasz się wiernie podporządkowywać wszystko, co robisz, jest ,,widzieć Kościół-
-Oblubienicę przystrojoną i gotową na powtórne przyjście Jezusa”. Naprawdę, widząc niepokojące i bolesne przestrzenie w Kościele, uważasz, że jako osoba świecka masz realny wpływ na jego kształt?
– Każda osoba ochrzczona ma wpływ na Kościół, ponieważ on zaczyna się w twoim i moim domu. Za mało ludzi ma tę świadomość, dlatego postrzegają to jako abstrakcję, która dzieje się w wielkich gabinetach episkopatu, podczas gdy Kościół to my, wszyscy wierzący. Swoimi działaniami nie osiągam milionowego zasięgu i nie wpływam na miliony, ale mam wpływ na jakąś liczbę osób, która mnie obserwuje na Facebooku, Instagramie, YouTube czy w mojej wspólnocie. Nie zawaham się tego wpływu wykorzystać (śmiech). To może brzmieć tak bardzo górnolotnie, nawet naiwnie. Myślenie i logika wiary jednak są zupełnie inne niż logika tego świata. Patrząc wokół siebie, widzimy, że jest coraz gorzej, świat schodzi na psy, wszystko się rozsypuje. Bóg jednak widzi inaczej – królestwo Boże to ziarnko, które kiełkuje wtedy, gdy nikt nie patrzy. Nie jestem odpowiedzialna za pokój na świecie i wielkie sprawy, ale za moje życie i poziom miłości w nim tak, bo z tego będę kiedyś sądzona.

Czy rola świeckich w Kościele dziś to nie jest trochę para w gwizdek: robisz, spalasz się, a tak naprawdę kształt Kościoła wyłania się na wysokich szczeblach hierarchii kościelnej?
– Kiedy popatrzę na życie społeczności, w której jestem, w prawie 50-tysięcznych Skierniewicach, obserwuję ludzi, z którymi żyję we wspólnocie, to widzę, że my naprawdę nie podporządkowujemy swojego życia na komendę pod jakieś wytyczne z góry. Nie chcę, aby zabrzmiało to anarchistycznie, ale to nasze małe-wielkie, codzienne życie się po prostu toczy, a ustalenia episkopatu, idące od hierarchii, które uznajemy, są pewnymi wskazówkami, które wplatamy w życie w ramach naturalnego procesu rozwoju duchowego. Chociaż wydaje mi się, że przez to, co robimy, i przez to, co przynoszą różne inicjatywy innych świeckich osób w Kościele, jesteśmy bliżsi wielu ludziom niż np. przekaz listów duszpasterskich. Nie czuję wspólnoty życia z biskupami, ale czuję ją z naszymi followersami: tu są interakcje, a także budowanie relacji i wiary każdego dnia. Nie chodzi tu wcale o jakąś podziemną opozycję wobec Kościoła hierarchicznego, wręcz przeciwnie. Kościół ma wiele twarzy, które się wzajemnie przenikają: codzienną, formalną, hierarchiczną, parafialną, wspólnotową. Służymy sobie wzajemnie. Jeżeli chodzi o przepływ autorytetu w działaniach naszej fundacji, to nie jest tak, że któregoś dnia postanowiliśmy: teraz będziemy ewangelizować ludzi. Nad nami jest parasol w postaci naszej wspólnoty Głos Pana oraz jej duszpasterza. Jest on dla nas dużym wsparciem, bardzo czujemy jego ,,tatusiową” rękę i mamy świadomość, że nie musimy kopać się z koniem. Znam wielu świeckich, którzy mają inicjatywę i chcieliby podjąć działania, ale spotykają na swoje drodze przeszkody ze strony duchowieństwa. My akurat mamy, jak to mówimy ,,blessa”. Myślę, że przez to odczuwamy mniej goryczy, mniej zniechęcenia i para w tym gwizdku naprawdę brzmi.

Wielu świeckich, którzy działają aktywnie w Kościele, ma problem z właściwym ustawieniem relacji z osobami duchownymi. W rozmowach mówią, że czują się, jakby ksiądz robił im łaskę, że mogą coś zrobić. Z Twojego doświadczenia wyłania się jakiś przepis na pozytywną współpracę świecki–ksiądz?
– Myślę, że warto przeżywać te relacje razem z Katechizmem Kościoła katolickiego. To znowu brzmi trochę nadęcie, ale jak poczyta się w katechizmie o tym, jaka jest rola świeckich, a jaka jest rola duchownych, to nagle wszystko jest tak piękne i tak jasne. Myślę, że naprawdę musimy siadać i czytać ten Katechizm. Mamy to szczęście, że księża, z którymi współpracujemy, mają w większości to przerobione, więc nie trzeba im tego udowadniać. Ciągle zapominamy, że klerykalizm to nie jest światłocień, tylko grzech, który działa jak choroba wieńcowa w Kościele, bo zatyka żyły i ludzie nie czują swojej podmiotowości i sprawczości. Czują się natomiast sierotami zdolnymi tylko do wykonywania zleconych zadań. To jest coś, na co nas nie stać w tych czasach, za duże są straty z tego tytułu. Na księży nakładane są ciężary bycia nieomylnymi, co się później zwraca przeciwko nim. Znamy wielu duchownych i księży, dla których model służby, towarzyszenia i nawigowania jest lekkością i rozkoszą. Widzę, jak oni po prostu wchodzą w pełnię swojego powołania, realizując je tak, jak zostało przez Boga zaprojektowane: czyli jako słudzy, a nie jako możnowładcy.

Jesteście młodym małżeństwem, macie małe dziecko. Dlaczego wybraliście powołanie fundacji jako formę swojego zaangażowania? To dość odważne w dzisiejszych czasach nie podejmować żadnej pracy zarobkowej.
– Bycie na ,,niwie Pańskiej”, będąc świeckimi i mając rodzinę, jest nieustannym kroczeniem w tajemnicę, ale na szczęście to Tajemnica Chrystusa. Nie pracujemy zawodowo, jesteśmy na pełny etat zaangażowani w fundację. To trochę jak chodzenie po linie, trudno mieć plany, które odhacza się na liście. Po prostu patrzymy, co się z tego wyłania, a wyłaniają się naprawdę ciekawe rzeczy. W międzyczasie była epidemia COVID-19, trochę rzeczy odpadło, co z kolei otworzyło inne drogi działalności. Finansowo, mimo że kwestia ta jest olbrzymią ziemią zaufania, również jesteśmy zabezpieczani. Założyliśmy konto na Patronite, wspierają nas różni ludzie albo jednorazowo, albo stale. Widzimy, że budują się pewne punkty na mapie naszego zaangażowania. Jesteśmy zapraszani do głoszenia Słowa, prowadzenia uwielbień, szeroko pojętej ewangelizacji. Przeważnie w jednym miejscu jesteśmy dwa lub trzy dni, a po jakimś czasie tam wracamy już zupełnie prywatnie. Wytwarza się przestrzeń budowania relacji, tworzy się alians i to jest widzialnym owocem naszej pracy. Trudno oszacować wpływ internetowy, bo niektórzy słuchacze się nie ujawniają. Widzimy jednak, że to się rozwija i miarowo idzie do przodu. Jednak nawet gdybyśmy mieli robić coś dla pięciu osób, to życie z Bogiem jest taką rzeczywistością, w której do jednej osoby głosi się tak jak do tysięcy. Dla nas cenne jest to, że możemy żyć tu i teraz, robiąc wszystko najlepiej, jak potrafimy, a jednocześnie wiedząc, że mogą wydarzać się niespodziewane momenty, które zmienią wszystko. To naprawdę fajny dreszczyk emocji.

Kiedy usłyszałam po raz pierwszy, jak śpiewasz, zachwyciłam się. Natychmiast wpisałam Twoje imię i nazwisko w Google, aby znaleźć Twoją ścieżkę kariery muzycznej. Zdziwiłam się bardzo, że nie występujesz z żadnym świeckim zespołem.
– Znam różnych wierzących wokalistów, którzy realizują się artystycznie, nie śpiewając tylko o Bogu. Mimo to widać, że jest to muzyka osoby, która żyje określonymi wartościami. W moim przypadku to był proces rozeznawania. Nie było tak, że podjęłam decyzję i nie miałam żadnych wątpliwości. W liceum miałam epizod z poezją śpiewaną. To było naprawdę fajne: czerwona szminka, animusz na scenie. Mimo to zawsze czułam, że to mnie nie syci, że moje serce nie czuje się spełnione. Miałam nieustanne wrażenie tymczasowości i braku wpływu mojego śpiewania. Śpiewałam np., że ,,siedzę w Mławie, przy czarnej kawie” – i co z tego wynikało, nic. Zawsze pozostawał ten głód. Trochę zastanawiałam się nad tym, co dalej, trochę nie chciałam się nad tym zastanawiać, bo w gruncie rzeczy ta przygoda mi się podobała. W międzyczasie cały czas śpiewałam w kościelnych, uwielbieniowych zespołach, ale ciągle miałam poczucie rozdarcia. Już na trzecim roku studiów wystartowałam w OFPA w Rybniku. Sama napisałam piosenkę, miałam wtedy złamane serce, więc był to idealny materiał, żeby coś stworzyć. Wymyśliłam sobie, że chciałabym zaśpiewać tylko przy akompaniamencie kontrabasu. Szałowy wyraz artystyczny: ja i kontrabas. Ostatecznie wyszło super, bardzo dramatycznie. Miałam świadomość, że jestem zjawiskowa, ale zdarzyło się też coś, czego nie umiem po ludzku wytłumaczyć. Będąc na tej scenie, wiedziałam, że Bóg uczynił mnie niewidzialną dla oczu jurorów. Pamiętam, że schodząc wtedy ze sceny, nie schodziłam jednak w poczuciu porażki, ale w duchu słów: ,,trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Wtedy bardzo mocno już czułam w moim sercu pewność, że chcę ,,zmarnować” swoje życie dla Ewangelii i uwielbienia. To jest taki moment, w którym w sercu przekręca się jakaś wajcha. Od tamtej pory nie miałam już nawet takich myśli, żeby jeszcze coś spróbować, jeszcze gdzieś wystartować. Niedawno nagrałam płytę z moimi autorskimi piosenkami. To jest na razie jedyny produkt w naszym fundacyjnym sklepie, ale druga płyta już się robi.

Dla mnie dużą wartością dodaną do Twojej twórczości jest brak kiczu. Dlaczego w Kościele tak mało jest twórców, którzy stawiają na wysoką jakość?
– Myślę, że trochę jest temu winny klerykalizm. Jeżeli w klerykalizmie mamy poddanych, którzy czują się jak sieroty, to oni nie będą twórczy. To jest zamknięte królestwo, mentalność oblężonej twierdzy: my już tu jesteśmy i nie musimy nikogo więcej wpuszczać. A jeżeli nie musimy nikogo zdobywać i dalekie nam myślenie misyjne, to to, co robimy, nie musi mieć dobrej jakości. Powstaje tzw. katolipa. Całe szczęście, budzi się teraz dużo ludzi twórczych, kreatywnych, którzy chcą dawać swoje talenty, swoją wrażliwość estetyczną na Boże cele, chcą, żeby chrześcijaństwo na nowo kojarzyło się z jakością. Kiedyś kościoły, architektura sakralna wyznaczały trendy w sztuce i kulturze. Dzisiaj w ogóle tego nie ma. Nie chodzi o to, że my, wierzący, mamy jakoś konkurować ze światem. Mamy tylko robić to, co do nas należy jako do uczniów Jezusa: dawać świadectwo życia i nadziei. Wielu artystów Bóg dzisiaj dotyka, grafików, designerów. To jest fajny ruch, który już się rozwija. Cieszę się, że powstają miejsca, w których można karmić się estetycznie. Wiem, że kryje się w tym pewna obietnica Boża, że wielu niewierzących ludzi będzie do tego Kościoła przyciągniętych jakością i formą. Zobaczą, że coś może być jakościowe, designerskie, ale jest innego ducha niż rzeczy ze świata, które także są piękne.

Tworzysz, piszesz teksty, śpiewasz. Jak do tego wszystkiego ma się judaistyka, którą skończyłaś kilka lat temu?
– Dzięki studiom poszerzył się kontekst, w jakim się poruszam. Znam wiele środowisk kościelnych, które mają upodobanie do kultury żydowskiej – ten folklor jest im bliski. Często widzę jednak, że ta ich miłość do Izraela jest od początku do końca bardzo chrześcijańska. To znaczy, że sposób, w jaki interpretują pewne prawdy, chcą włożyć w nasz grecko-rzymski kontekst kulturowy. Niestety, bardzo często wychodzi z tego coś dziwnego, groteskowego albo nawet śmiesznego. Dla mnie cenne jest to, że jako osoba wierząca z duchowym spojrzeniem, skończyłam studia zupełnie świeckie – na judaistyce Bóg jest bardziej traktowany jako figura narodowotwórcza, raczej na poważnie nikt Go nie bierze. Często mnie to frustrowało, ale dzięki temu nabrałam też chłodnego spojrzenia i potrafię zweryfikować pewne zjawiska, które pojawiają się w chrześcijańskim środowisku. To, co nieraz chrześcijanie potrafią robić z żydowskim kontekstem, to jakaś totalna duchowa cepelia. Słyszałam na jednym z nauczań, że w XVII w. w Polsce w Pińczowie było trzech Żydów, którzy poszli do mykwy się ochrzcić. W kronice rzeczywiście jest zapis, że skonsultowali tę decyzję u rabina Natana Spiryiry. Mówca interpretował to jako znak proroczy nawrócenia Żydów na ziemi polskiej. Ja natomiast spojrzałam na datę, na nazwisko rabina i wiedziałam, że to był jeden z najważniejszych kabalistów ówczesnej Europy. Wiem także, że w tym czasie funkcjonowała praktyka kabalistyczna przyjmowania chrztu w imię teorii, że zbawienie wiedzie przez największe upodlenie, że święte iskry trzeba wyłuskać z największej ciemności, a przecież jednym z największych grzechów dla Żyda jest przyjęcie chrztu. Więc jak usłyszałam to nauczanie, to naprawdę złapałam się z głowę. Przez takie nasze ,,wpadki” wielu Żydów, którzy mogliby być poruszeni przemowami chrześcijańskich mówców, myśli sobie, że chrześcijanin to nie jest partner do rozmowy. Głęboko wierzę, że chociaż nie zostało mi to jeszcze w pełni objawione, do czego Bóg zechce mojej judaistyki użyć, cały czas czuję, że to była dobra decyzja i że jest wiele rzeczy, na które mogę z ekscytacją oczekiwać. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki