Tytuł książki, która została niedawno wydana przez wydawnictwo WAM, a w której ukazał się Pani tekst, to Mamy głos. Czy rzeczywiście tak jest, czy to tylko zgrabny zabieg redaktorski, mający przykuć uwagę?
– Mamy głos, ponieważ ten Kościół tworzymy. Błędnie się utarło, że Kościół tworzą tylko księża biskupi, a świeccy są tylko dodatkiem. W rzeczywistości wygląda to inaczej, ponieważ proporcje są inne. Każdy ochrzczony tworzy Kościół, a więc każdy ochrzczony ma głos, w związku z czym może wyrażać troskę o to, co sam buduje.
A zatem mamy głos, tylko nie jesteśmy słyszani?
– Problem jest w tym, że przyzwyczailiśmy się, iż ktoś podejmuje za nas decyzje, a my się mamy dostosować. Straciliśmy poczucie odpowiedzialności zarówno ze strony świeckich, jak i duchownych. Nie budujemy swojej własnej firmy, projektu, przedsięwzięcia. Mam wrażenie, że mamy problem ze słuchaniem pasterza, czyli Jezusa. Ponieważ Kościół jest wspólnotą różnych ludzi, to zawsze te tarcia będą, ponieważ trudno wymagać, żeby wszyscy myśleli jednakowo. Kościół ze swojej natury jest katolicki, czyli powszechny, i całe szczęście mieszczą się w nim ludzie o bardzo różnych poglądach i różnych osobowościach. Najważniejsze jest to, żebyśmy nie stracili z oczu głowy Kościoła, którą jest Jezus. Trzeba nam skupić się na Chrystusie we własnym życiu. Jeżeli każdy z nas będzie ukierunkowany na Chrystusa i dołoży wszelkich starań, żeby Go nie stracić z oczu, żeby nie zginęły Jego słowa, to możemy być pewni, że się spotkamy, a głos świeckich zostanie usłyszany. Nie rozejdziemy się na boki, spotkamy w Jezusie Chrystusie. To naprawdę daje nadzieję.
Co jest większym wyzwaniem w pracy w seminarium duchownym: bycie osobą świecką czy bycie kobietą?
– Seminarium, w którym pracuję, jest bardzo otwarte, a patrząc na moich kleryków, chyba muszę powiedzieć, że mam duże szczęście. Widzę w nich rzeczywistą radość czerpania z doświadczenia osoby świeckiej i to jeszcze kobiety (śmiech). Mam pewne porównanie z innym seminarium, w którym przez krótki czas prowadziłam zajęcia w zastępstwie. Tam było zdecydowanie gorzej, może dlatego, że nie było to seminarium zakonne. Musiałam bardzo mocno przekonywać i udowadniać, że świecka kobieta może czegoś kleryka nauczyć. Cieszę się, że był to tylko krótki okres mojej pracy, ale zostało we mnie poczucie tego, że coś jest nie tak w formacji, skoro muszę przyszłych księży przekonywać o swojej wartości. To wyraźny sygnał, że na linii księża – świeccy pozostał do wykonania jeszcze ogrom pracy.
A czy nie jest przypadkiem tak, że część księży – nie mówię, że wszyscy – traktuje kobietę jako potencjalne zagrożenie? Sama spotkałam się z unikaniem spojrzeń w moim kierunku, a także nietraktowaniem mnie jako strony w dialogu – zwłaszcza gdy obok mnie siedział mężczyzna.
– Nie widzę tego w seminarium, w którym pracuję, ale w czasie studiów doktoranckich, podczas przeróżnych spotkań naukowych z księżmi, niestety spotkałam się z takim podejściem. Część z księży bała się kobiet, a część traktowała je z lekceważeniem. Nawet z kilkoma z nich próbowałam rozmawiać na ten temat, wówczas jeden z nich odpowiedział: ,,Jeśli przez całe seminarium jedyne, co czytasz o kobietach to fragmenty w podręczniku do teologii moralnej pod hasłem grzech, a potem wychodzisz na parafię i spotykasz kobiety od strony konfesjonału, czyli przedstawiające się z nie najlepszej strony, to potem rzeczywiście jest problem we wzajemnych relacjach”. Oczywiście krzywdzącym byłoby powiedzieć, że wszyscy księża mają takie podejście, ale rzeczywiście łatwo je zauważyć. Czasem mówi się, trochę z ironią, że Kościół z racji liczby kobiet wśród wiernych jest instytucją żeńsko-katolicką, zarządzaną przez mężczyzn. Te dysproporcje powodują, że wiele współczesnych kobiet nie odnajduje się w męskich rządach. Pokutuje stwierdzenie, że kobieta jest dziwna i trudno ją zrozumieć, a jeśli się jej nie zrozumie, to nie warto jej się przyglądać i wgłębiać w problemy. W ten sposób ta komunikacja jest często przerywana. Klerykom, których uczę, staram się pokazywać kobiecy punkt widzenia, uzmysławiam im, co kobietę rani, jak chciałaby, aby relacje duszpasterskie wyglądały. Cieszę się, że chłoną, kilka roczników w ten sposób formowanych poszło już w świat. Ostatnio rozmawiałam z jedną grupą duszpasterstwa kobiet, które spotykają się przy parafii, w której wikarym jest jeden z moich byłych studentów. Panie zaczęły bardzo chwalić księdza w kontekście podejścia do kobiet. Bardzo się cieszę, że ta moja komunikacja przynosi jakiś owoc. Wiadomo, że pewne rzeczy wynosi się z domu i to jest bardzo ważne, ale nie możemy powiedzieć, że formacja nic nie daje. Ona może dać bardzo dużo, może ukierunkować. Dobrze jeśli tych kobiet w seminarium uczy kilka, bo pokazują, jak różne jest kobiece patrzenie, podejście do Kościoła, roli kobiety, a to poszerza horyzonty.
Ucieszyłam się, gdy przeczytałam, że Pani pracuje w seminarium. Znam jedną bardzo dobrze wykształconą kobietę, która mimo protekcji rektora nie dostała od biskupa zgody na pracę w seminarium.
– Zatrudnianie kobiet w seminariach nie powinno być niczym nadzwyczajnym. Jest ono polecane odgórnie, na spotkaniach rektorów mówi się o tym od kilku lat. A jednak niektóre diecezje zdają się tego głosu nie słyszeć, a co gorsza nie słuchają głosu papieża, który wyraźnie opowiada się po stronie świeckich. Niektórzy traktują diecezję, zgromadzenie, seminarium jak swoje prywatne podwórko, nie słuchają odgórnych ustaleń, a nawet się nad nimi nie zastanawiają. Nie mówię, że wszyscy na ślepo mają podążać za jakimś wskazaniem, ale powinni poddać je refleksji i zastanowić się, dlaczego takie doświadczenie mogłoby być dobre i co z niego może wypłynąć.
Jak świeccy mogą praktycznie wpływać na ustalenia wśród hierarchów? Czy jest w ogóle taka możliwość, czy warstwa hierarchiczna Kościoła wraz ze swoimi ustaleniami jest murem, przez który nie ma szans się przebić?
– Wracamy do początku naszej rozmowy. Dobrze, żeby głos nas świeckich był słyszany, ale oznacza to, że musimy mówić. Jest dużo przedsięwzięć naukowych, konferencji, w których możemy brać udział i możemy zaistnieć w świecie naukowym, teologicznym. Prezentujmy to, co mamy do dania. Myślę, że my świeccy mamy zadanie formowania nowego pokolenia ludzi w Kościele, niekoniecznie tylko na etapie seminarium, ale także na etapie rodziny, szkoły. Jeżeli pokażemy młodym, że każdemu należy się szacunek, każdy ma coś do zaoferowania, to gdy to pokolenie pójdzie w świat, będzie dla nich normą słuchanie innych. Poza tym wychowujmy ludzi do służby. Jeżeli każdy będzie traktował swoje powołanie jako służbę drugiemu człowiekowi, to z chrześcijan będą formować się księża, dla których naturalną rzeczą będzie służenie. To będzie tą zmianą w Kościele.
Niepokoi mnie, kiedy kobiety głośno mówiące o swoich prawach w Kościele, o tym, że chcą być słyszane i mieć wpływ na to, co się dzieje, odbierane są jako lewicujące feministki, z pewnością opowiadające się za aborcją. Mam wrażenie, że kobiety, które naprawdę mają dużo mądrego do powiedzenia, skreślane są na samym początku.
– Rzeczywiście, kiedy kobieta zaczyna walczyć o swoje prawa i dopomina się o należną jej godność, zostaje odebrana w sposób przynajmniej ostrożny, a także próbuje się wybadać środowisko, które prezentuje. Słyszę, że w Kościele odzywają się kobiety o lewicowych poglądach. Rozumiem, że nawet w Kościele są kobiety o lewicowych poglądach, jednak nie można każdej kobiety, która mówi o należnym jej miejscu w Kościele, o tym, że chce w tym Kościele działać, wpychać do jednego worka z innymi. Każdą z tych kobiet należy wysłuchać osobno i zrozumieć, o co tak naprawdę jej chodzi. To byłoby bardzo krzywdzące, gdybyśmy stwierdzili, że wszystkie kobiety upominają się dokładnie o to samo i gdy mówią o prawach kobiet, na pewno chodzi im o prawo do aborcji, o kapłaństwo kobiet i jeszcze o to, żeby kobieta została papieżem (śmiech). Absolutnie tak nie jest, nie – ja o sobie mogę powiedzieć, że jestem zdecydowanie przeciwna aborcji, ale widzę, że kobieta ma za małą przestrzeń do wypowiadania się w Kościele. Chciałabym, żeby nasz głos był bardziej słyszany.
Na początku swojego tekstu w publikacji Mamy głos mówi Pani, że doświadczyła wiele zranień w Kościele, ale Pani miłość do Kościoła wzrosła dzięki konkretnym ludziom, którzy pokazali inne oblicze wspólnoty. A co z ludźmi, którzy odeszli od Kościoła, bo nie mieli tyle szczęścia i nikogo nie spotkali?
– Myślę, że to jest także problem nas wiernych świeckich. To prawda, przyjęłam pomoc od ojców dominikanów, od osób duchownych. Ale czy nie mogłoby być tak, że tych wszystkich, którzy zostali zranieni w Kościele, przyjmują inni wierni świeccy i to przyjmują ich takimi, jakimi są: zranionymi, zbuntowanymi, pełnymi bólu? Nie spychajmy odpowiedzialności od razu na księży. Fajnie byłoby, gdyby ci poranieni ludzie trafili na księży, którzy zrozumieją ich ból, którzy wyjdą z kościoła, aby opatrzyć ich rany, ale nie zawsze to się udaje. Wiem, że łatwo jest stawiać wymaganie komuś, a nie sobie. Tymczasem to ja sobie muszę postawić pytanie, na ile ja im pomagam. Chcę im służyć, bo mój Kościół ich zranił i jest mi z tego powodu strasznie przykro i wiem, że to, co będę robić, nie sprawi, że rana zniknie, a doświadczenia, które niosą, nagle przestaną im ciążyć, ale mogę sprawić, że będzie im lżej i spotkają się z miłością człowieka w Kościele, o którym nie mają najlepszej opinii.
A jak jako świeccy możemy służyć księżom?
– Często mamy takie wyobrażenie, że człowiek, który przychodzi do seminarium, już jest dojrzały. Absolutnie tak nie jest. On poczuł poruszenie i za nim idzie, ale seminarium jest miejscem, w którym tę jego dojrzałość powinno się kształtować. Myślę, że na tym etapie bardzo pomocną byłaby obecność osób świeckich, np. psychologa, który rozezna pewne rzeczy nadające się do terapii. Spotkałam się z księżmi, którzy w czasie swej formacji mieli kontakt z psychologami, uczęszczali na terapię, przerobili pewne problemy, które się za nimi ciągnęły. Seminarium pozwoliło im dojrzeć. Dzięki temu otwarci są na to, aby w swojej pracy duszpasterskiej korzystać z pomocy osób świeckich, z pomocy psychologa czy terapeuty. Są kwestie, których nie załatwi modlitwa, które muszą zostać przepracowane na gruncie psychologii. Dobrze, że temu towarzyszy modlitwa, wsparcie księdza. Jeżeli kleryk w seminarium nauczy się, że ze współpracy ze świeckim może wypłynąć coś dobrego, będzie on w swojej pracy sięgał po pomoc świeckich. Będzie wiedział, że mimo iż są rzeczy, na których się nie zna, to ma w swojej parafii specjalistów, ludzi, którzy razem z nim mogą zrobić coś dobrego.
A będąc zwykłym ,,szarym” parafianinem, niekoniecznie specjalistą, w jaki sposób pozwolić usłyszeć swój głos?
– Moi znajomi bardzo narzekają na to, co się dzieje w parafii, jednak na pytanie, czy zgłaszają księdzu niedociągnięcia, mówią, że nie, bo nie chcą psuć atmosfery. I tu pojawia się problem. Boimy się, że jeżeli wyrazimy inne stanowisko, to zepsujemy relację. Jednak to nie jest problem tylko wewnątrzkościelny, na wielu płaszczyznach brakuje nam dojrzałej rozmowy. A przecież możemy spotkać się z proboszczem i opowiedzieć o swoich odczuciach na temat funkcjonowania naszej parafii. Pamiętajmy jednak, aby nie skupiać się tylko na negatywach, szukajmy pozytywów, jak chociażby tego, że mamy dostęp do sakramentów. Spróbujmy bardzo spokojnie opowiedzieć o zmianach, których chcielibyśmy doświadczyć, np. dlaczego zależy mi na tym, aby ksiądz przychodził do spowiedzi piętnaście minut wcześniej, a nie podczas Mszy. Pokażmy, że czujemy się związani z tym miejscem. Nie przychodzimy tam jako biorcy usług, ale ludzie, którzy chcą budować wspólnotę. Nauczmy się komunikować to, co jest nie tak. Uderza nas liczba odejść z Kościoła, ale w dużej mierze jest to efekt wielu lat braku komunikacji, przez lata ignorowania stron w dialogu. Nagle pod dywanem nazbierała się spora kupka śmieci i zaczęliśmy się o nią potykać. Pora zacząć to zmieniać małymi kroczkami, ale cały czas ze świadomością i miłością do Kościoła. Nie chcę zmian, aby dopiec proboszczowi i pokazać mu, że nie on tu rządzi. Jeżeli będziemy działać z miłości do Kościoła, a jednocześnie będziemy wskazywać, że mamy głos i chcemy mówić i robić coś dla nas wszystkich, to może w końcu ten głos zostanie usłyszany. Zmiana w Kościele zaczyna się od momentu, gdy ja się zmieniam, dojrzewam i biorę odpowiedzialność za to, czego częścią jestem.
MARIA MIDUCH
Doktor judaistyki i hermeneutyki biblijnej, magister teologii (UPJPII), magister studiów bliskowschodnich (UJ), wykładowca języka hebrajskiego i Starego Testamentu w Wyższym Seminarium Duchownym Towarzystwa Salezjańskiego w Krakowie. Członek Stowarzyszenia Biblistów Polskich