Od ingresu, który odbył się 22 czerwca, jest już Ksiądz Biskup w pełni ordynariuszem diecezji sosnowieckiej – kanonicznie i liturgicznie. Czy długo się Ksiądz Biskup wahał, zanim wyraził zgodę na tę propozycję?
– Po telefonie z nuncjatury apostolskiej już wiedziałem, że chodzi o jakąś nominację związaną z objęciem diecezji. Miałem kilka dni, żeby się z tym zmierzyć. Pan Bóg przygotował mnie do spotkania w nuncjaturze. Zdecydowałem, że niezależnie od tego, o co chodzi, wyrażę zgodę. Zresztą tak mam – zgadzam się na to, co Kościół mi proponuje. To dość proste. Nie reżyseruję sobie życia sam, tylko ufam, że robi to za mnie Pan Jezus.
Wiem z kilku źródeł, że sporo księży odrzuca dziś te nominacje, nie chcą być biskupami. To się staje trudne.
– Może tak, ale na etapie przejścia od proboszcza do biskupa. Ja byłem już biskupem, więc tak naprawdę pozostaje kwestia – gdzie.
Ordynariusz to jednak bez porównania większa odpowiedzialność. Decyduje samodzielnie.
– Ponad trzy lata towarzyszyłem w decyzjach biskupowi tarnowskiemu. Widziałem, na czym polega jego praca, jaka to odpowiedzialność. Jakie obowiązki są z tym związane, jak duży jest stres. Miałem poczucie: dzięki Bogu, że nie muszę tego robić sam! Sufragan ma też większą wolność, swobodę w podejmowaniu różnych kwestii. Nie niesie tak wielkiego bagażu odpowiedzialności.
Tarnów jest niezbyt daleko od Sosnowca, jednak to trochę inny region, inna kultura. Jak bardzo różnią się obie diecezje?
– Są inne, co nie znaczy, że jedna jest lepsza czy gorsza. Różnią się nawet tradycjami – przez małe „t” – dotyczącymi religijności. Inne są niektóre praktyki pobożnościowe. Tutaj jest o wiele więcej ludzi napływowych. Z różnych stron świata. Diecezja sosnowiecka powstała w 1992 r. z parafii diecezji: częstochowskiej, kieleckiej i krakowskiej. Mieszają się trzy tradycje duchowości kapłańskiej. Myślę, że taka różnorodność stanowi wielki potencjał do wykorzystania. Postrzegam to w tych kategoriach, a nie – trudności.
Diecezja tarnowska ma dużo powołań kapłańskich i zakonnych, więcej też dominicantes, communicantes i participantes – jak się teraz mówi (śmiech), czyli ludzi zaangażowanych w życie Kościoła. Ale ludzie, którzy w sosnowieckim Kościele przeszli trudny, bolesny dla niego czas, są pięknym zaczynem. Można z nim budować przyszłość.
Jak odzyskać wiarygodność nadszarpniętą przez nie jedno wydarzenie, ale serię skandali z udziałem duchownych…?
– Nie chciałbym skupiać się na odzyskiwaniu wiarygodności. Trzeba zbadać przyczyny tego, co się stało. Kilka rzeczy nałożyło się tu na siebie. Jedną, drugą sprawę nagłośniły media i kiedy pojawiła się kolejna sprawa, doklejano ją do tego, co było. Powstało mylne wrażenie, że diecezja jest zdemoralizowana. To nie jest cała prawda o ludziach! Dlatego należy tamte rzeczy uporządkować, wyjaśnić – w imię prawdy. Jednak nie na tym polega rola biskupa. Dużo ważniejsza jest ewangelizacja.
Taka jest wizja Kościoła, do którego zostałem powołany jako biskup. Głównie tym chcę się tu zająć. Nie mogę tego oczywiście robić sam. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie mam teraz do zrobienia, jest postawienie diagnozy sytuacji. Pomysły na budowanie przyszłości muszą być adekwatne do realnych potrzeb. Chcę uczyć się tego, czym ludzie tu żyją, czym się karmią. Jaka jest ich kultura? Spotykam się z księżmi, z ludźmi świeckimi. Szukam odpowiedzi na pytania. Równolegle chcę podjąć formację księży. Bez nich nic nie zmieni się w parafiach. Myślę także o formacji świeckich – będę szukał liderów, animatorów, katechistów. Tych, którzy byliby współpracownikami w dziele ewangelizacji.
Tak bardzo – powiem przewrotnie – brakuje księży?
– Nie. Taka jest natura Kościoła.
Problemy diecezji zaczęły się w 2010 r., od… bójki rektora seminarium duchownego w klubie gejowskim. Seminarium przeniesiono potem do Częstochowy. Liczba powołań spada, seminaria łączy się z powodów praktycznych (to zalecenie Stolicy Apostolskiej). Czy w tej sytuacji są jeszcze plany powrotu seminarium „do domu”?
– Wśród księży jest wielkie pragnienie, żeby diecezja miała tu swoje seminarium. Słyszę o tym wszędzie, dokąd jadę. Aby było to możliwe, trzeba zadbać o powołania. W wakacje było 12 kleryków, nie jest to duża liczba. Pan Bóg ciągle powołuje młodych do swojej służby. Widzę wielu
lektorów, ministrantów. Odpowiedź na powołanie
wymaga jednak pewnego klimatu. Powołaniom sprzyja też jakiś autorytet, ktoś, kto młodych zafascynuje. Pociągnie ich za sobą do życia kapłańskiego. Pokaże jego piękno i niezwykłą wartość. Radość życia. Jeśli będą autentyczni świadkowie życia kapłańskiego, młody człowiek będzie wiedział, że dobrze jest wybrać tę drogę. On nie pójdzie za tym, co przeciętne.
Pomysł powrotu seminarium jest, będziemy w tym kierunku szli. Nie bez powodu czasem się mówi, że seminarium jest sercem diecezji. Trudno żyć bez serca.
Wyzwaniem, z którym trzeba się mierzyć – a jest ono bardzo współczesne, można je uznać za znak czasu – jest formacja kapłańska w obszarze płci. Niedawno zrobiłam wywiad dla KAI z kard. Grzegorzem Rysiem na temat bałaganu, jaki mamy w Kościele z wzorcem męskości. Jezus, Nowy Adam, w przeciwieństwie do Nowej Ewy, wcale nie jest ideałem męskości. Panowie – chrześcijanie nie mają ideału! Józef jest nim tylko dla ojców rodzin.
Każdy mężczyzna tworzy własną kompilację wzorca. Płeć Jezusa ma jednak ogromne znaczenie, co wiemy m.in. z dokumentów dotyczących zakazu święceń dla kobiet. Wielu chłopców się zastanawia, jak być mężczyzną? Tu dochodzi: mężczyzną – i księdzem!
– Widzę w tym wiele problemów. Są też różne typy męskości – tak jak kobiecości. Płeć oznacza różnorodność, dzięki temu możemy się nawzajem dobierać w pary. Nie ma dwóch takich samych par; nie ma identycznych kobiet czy identycznych mężczyzn. Jeśli chodzi o życie kapłańskie, to element ludzki, do którego płeć należy, jest jeszcze (bez wątpienia) do zagospodarowania. On nadal kuleje. Choć to dotyczy nie tylko księży. W środowiskach, gdzie nie ma wzorca męskości albo jest ona niedookreślona, może niedojrzała, trudno o kapłana świadomego swojej męskości.
Mój profesor w seminarium mówił: jak was seminarium nie zepsuje, to na pewno was nie naprawi. Czyli – podstawowa formacja jest wyniesiona z domu. Niewątpliwie da się pewne rzeczy jednak skorygować. Chcę powołać zespół ekspertów, który będzie zajmował się wielowymiarową formacją kapłanów. W planach mam też drugi zespół, w którym będą m.in. ludzie świeccy, w tym kobiety i małżeństwa. Kapłan potrzebuje spojrzeć na siebie oczami kogoś innego, usłyszeć inną perspektywę, wynikającą z innych doświadczeń. Tylko nie osoby nastawionej negatywnie, lecz odwrotnie: takiej, która chce pomóc dojrzewać… Liczę na to, że różne osoby wejdą do zespołu doradczo-formacyjnego i będą wskazywać na to, czego my, księża, nie widzimy. Potrzebni są także psycholog i seksuolog. Dopiero na te podstawy nakłada się duchowość, formacja intelektualna i pastoralna.
Dziś Kościół w Polsce pracuje nad tym, jak prowadzić integralną formację kapłanów, aby sprostali współczesnym wyzwaniom. Potrafili nawiązywać relacje z ludźmi czy budować wspólnoty. Komunikować się, przyciągając ludzi do Boga zamiast ich zniechęcać.
To dobry trop, bo w świecie świeckim kobiety i mężczyźni funkcjonują na innych zasadach. Tożsamość mężczyzny kształtuje się w relacji do kobiety – w związku, w małżeństwie. Potem zwykle zostaje ojcem. Odpowiada za dziecko, trzyma w rękach jego kruchość i bezradność. Dojrzałość to ojcostwo – bezinteresowny dar z siebie, troska, opieka, odpowiedzialność. Na celibat patrzę bardziej jak na bezojcostwo niż bezżenność. Celibatariusz przebywa w stricte męskim towarzystwie, trochę jak w technikum samochodowym (choć tam jest coraz więcej dziewcząt). Jest mu trudniej rozwijać się, żyjąc w pojedynkę, bo wspólnota kapłańska też nie jest zakonną – jeśli w ogóle jakaś jest… Jak być męskim w zdrowy, dojrzały sposób, jeśli brak dobrej męskiej formacji? Jak nawiązywać relacje? Pracować z ludźmi, służyć im?
– Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, mam natomiast osobiste doświadczenia. Wiem, jak Pan Bóg mnie kształtował jako księdza. Posyłał w różne miejsca, gdzie mogłem się uczyć bycia w relacji z innymi. Ważny jest w tym wszystkim świadomy wybór – chcę się tego nauczyć. Niektórzy (z różnych powodów) wycofują się. Kiedy ktoś się boi płci odmiennej, czy nawet swojej, z lęku rodzą się dziwne rzeczy. Jeśli natomiast podchodzę do wiedzy o sobie świadomie, rozumiem swoje emocje i potrzeby, umiem je nazwać, nie muszę od nich nigdzie uciekać. Wiem, że to nie jest groźne ani przerażające, mam nad tym kontrolę i jestem w stanie sobą pokierować.
Skoro mówimy o Adamie… Pan Bóg mu powiedział, żeby szukał istoty, która mu wypełni samotność. Adam spotykał kolejno różne zwierzęta i żadne nie było dla niego. Czytam tę scenę na planie serca, świata emocji, który jest we mnie. Chodzę jak Adam – i rozpoznaję swoje uczucia. Każde zwierzę jest innym uczuciem, które nazywam po imieniu: smutek, rozczarowanie, żal, złość, niechęć itd. Pan Bóg był pedagogiem, który uczył w ten sposób Adama, kim on jest… Uczył go jego samego. Kiedy Adam nazwał emocje, przestał się ich bać. Tak działa nasze wnętrze. Potem Adam spotkał Ewę, czuł zachwyt, podziw. Wiedział – to jest to! W ten sposób był już w stanie wejść z nią w relację osobową. Czuł, że na świecie jest osoba, z którą razem stanowią pełnię. Sprawiało mu to wielką radość. Kobieta nie jest zagrożeniem.
Bardzo podoba mi się takie podejście do emocji. W Kościele są one nadal w pogardzie, a Jezus fantastycznie wyraża je w Ewangelii. Nie wstydził się ich. Nawiązywał przyjaźnie dzięki nim, trafiał w emocje słuchaczy. Miał nad nimi władzę, nie udawał, że ich nie ma, bo to rzekomo męska „słabość”.
– Nie mam żony, ale mam mnóstwo znajomych. Pan Bóg posłał mnie na przykład do szkoły, żebym uczył. Na mój ingres przyjechało wiele osób z Limanowej, które uczyłem religii w szkole podstawowej, a potem w średniej. Mówią do mnie „tato” czy „ojcze”. Dla mnie to jest piękne. To pokazuje, że można budować świat relacji, będąc celibatariuszem. Ojcostwo ma różne aspekty, płodnym jest się na wiele sposobów. Mam wiele dzieci, nawet o tym nie wiedząc.
Kolejne relacje miałem ze studentami, w różnych ruchach i wspólnotach byłem razem z kobietami – tam jest ich bardzo dużo. W moim życiu są też siostry zakonne. Kiedy ktoś jest pewny siebie, jest świadomy swoich emocji i tego, co się dzieje w jego wnętrzu; zna swoje deficyty i osobowość, rozwija się właściwie. Relacji po prostu wszyscy się uczymy. Ksiądz musi się o to zatroszczyć. W praktyce tak to działa.
Celibat nie jest osamotnieniem, jeśli jest przeżywany w relacjach. Niestety czasem trwamy w złudzeniu, że facet na relacjach się nie zna, że to domena kobiety. A kobieta nie jest osobą bardziej niż mężczyzna, to byłaby dość dziwna antropologia (śmiech). Przykazanie miłości uczy tego, jak być synem Boga, bratem Boga i ludzi, ojcem. To są relacje… Ksiądz Biskup „promieniuje ojcostwem”, o którym pisał Jan Paweł II. Jak podkreślał o. Jan Góra OP, dramat Promieniowanie ojcostwa Karola Wojtyły uratował mu kapłaństwo. Może warto na ten motyw formacji zwracać uwagę? Tym bardziej, że kobieta obligatoryjnie ma być matką. Komplementarność to relacja ojciec – matka, a nie matka – synek.
– Wiele zawdzięczam ojcu Górze. Nie raz mieliśmy okazję porozmawiać, ponieważ Jamna, jego pierwszy ośrodek duszpasterski (zbudowany przed Lednicą), znajduje się w diecezji tarnowskiej. Od niego zaczerpnąłem kryterium oceny stanów, którego dziś uczę kleryków i księży na rekolekcjach: trzeba odróżnić podniecenie od wzruszenia. Ojciec Góra bardzo często to powtarzał. To niby gra słów, ale ma konkretny sens. One uruchamiają w mężczyźnie ważne skojarzenia. Góra mówił właśnie o dojrzewaniu, przekuwaniu jakichś poruszeń ciała w miłość i służbę Bogu. Podniecenie oznacza, że chcesz być oblubieńcem. Wzruszenie – że chcesz być ojcem. W pierwszym przypadku możesz kogoś wykorzystać, bo liczy się twoje „ja”. Wzruszenie oznacza postawę ojca, który cieszy się z rozwoju i szczęścia dziecka. On nie jest zazdrosny. Nie myśli o sobie, chce je chronić. Towarzyszyć mu i pomagać.
Ksiądz, który czuje podniecenie, powinien wiedzieć, że coś jest nie tak. Musi się tym zająć, coś w sobie uporządkować. Czasem nam, księżom, brakuje takich prostych skojarzeń, które by pomogły właściwie zareagować w różnych sytuacjach. To niby jest proste rozróżnienie, ale nazywa stany adekwatnie do rzeczywistości, co pozwala objąć je rozumem i ustawić na właściwy tor. Jedno zdanie, które usłyszałem kiedyś od o. Jana Góry OP na rekolekcjach akademickich, formuje mi teraz życie… Wiem, dokąd mam iść.
Rozumiem to. Właśnie wydaję z kardynałem Grzegorzem Rysiem książkę Drogi współczucia. Rozmowy o miłości do człowieka, w której wraz z zaproszonymi gośćmi zastanawiamy się nad tym, co to jest współczucie. Czym różni się od empatii, litości i miłosierdzia. Ogromnie dużo mi to dało. Te terminy mają bardzo różne znaczenia i wpływają na to, jak traktujemy drugiego człowieka. Odkryłam, że w wielu miejscach Ewangelii polskie tłumaczenie mówi: Jezus się ulitował, Samarytanin się wzruszył, a w oryginale jest inne słowo. Mam dziś inny obraz Boga. Wiem, że Bóg współczuje…
– Wychowaliśmy się na określonych tłumaczeniach Biblii i to faktycznie bywa problemem. Te słowa są natomiast ważne, bo kiedy mówi się mężczyźnie o czułości, trosce, przytuleniu, bliskości, od razu pojawiają się dziś skojarzenia z przemocą seksualną. Dla mnie cenne było odkrycie w Biblii dwóch kategorii: słowo i spojrzenie. Słowo jest bardziej męskie, a spojrzenie – bardziej kobiece. Bóg stworzył świat słowem i spojrzeniem. Powiedział. I widział, że było dobre. Obie kategorie są obecne w Bogu. W Nim jest wszystko, co znamy, będąc na Jego obraz – i macierzyństwo, i ojcostwo. To dobrze widać w zachowaniu Jezusa, który był bardzo zintegrowany. Przekraczał wszelkie stereotypowe podziały, jest wzorem człowieka. On też: zobaczył, wzruszył się. Jezus jest dopiero do odkrycia jako wzór radzenia sobie z emocjami. Na pewno jest pełnym mężczyzną, ale też ideałem kapłana, który składa siebie w ofierze. Gdybyśmy wzorowali się na Nim, nie doszłoby do wielu dramatów.
---
BP ARTUR WAŻNY
Ordynariusz diecezji sosnowieckiej, przewodniczący Zespołu KEP ds. Nowej Ewangelizacji