Pewien człowiek zaprzyjaźniony ze mną, z zawodu aktor, zagonił mnie esemesami do urny. Bo od kilku tygodni zapowiadałem, że do niej prawdopodobnie nie pójdę.
Dlaczego? Po pierwsze, wszystkie główne siły polityczne zirytowały mnie jak nigdy do tej pory. Już nawet nie swoimi poprzednimi grzechami, z okresu sprawowania przez siebie władzy. Ale wielką komedią, kiedy ustalano termin wyborów. Z jednej strony parcie do nich na oślep obozu władzy w czasie, kiedy pandemia paraliżowała nam życie. Dziś padają argumenty: przecież można było głosować 10 maja, zachorowań było niewiele więcej niż teraz. No tak, ale wtedy obowiązywały surowe restrykcje, w których miano dokonać jednego wyłomu. Nie można było w związku z nimi prowadzić normalnej kampanii. To nie przeszkadzało konstruować nierealne scenariusze zorganizowania wyborów przez pocztę w ciągu kilku dni.
Z drugiej strony mieliśmy popisy demagogii. PO opowiadała, że wirus przenosi się przez papier, a kilka dni po rezygnacji z wyborów majowych nawoływała do zbierania podpisów na swego nowego kandydata. Obie strony grały znaczonymi kartami. Grały też samą pandemią. Gierkowska propaganda kontra sianie paniki. Czy nie należał im się ode mnie jednorazowy gest odmowy? To co, że jestem politycznym komentatorem?
To, że nim jestem, to zresztą był drugi powód bojkotowych skłonności. Dziennikarz może głosować, ba, może popierać jedne siły polityczne przeciw innym i wcale nie stracić uczciwości. W Stanach Zjednoczonych był taki zwyczaj od stuleci, że czołowi komentatorzy mówili, kto jest ich faworytem.
Tyle że w Polsce emocje są zbyt wielkie. Bardzo trudno nie stracić politycznego dziewictwa, ba nie zostać źle zrozumianym, wpisanym w grę jednej bądź drugiej strony. Przekonałem się o tym nieraz na własnej skórze. Może więc taka wyborcza abstynencja to krok w dobrym kierunku? Gwarantujący mi jeszcze większy dystans i obiektywizm? Bo przecież moje ideowe skłonności są i tak znane. Ale nie będę miał swojego kandydata. Nie będę czuł się zobowiązany kryć go i usprawiedliwiać.
To wszystko prysło pod wpływem esemesów kolegi, który przypomniał mi o obywatelskim obowiązku. O tym, że pracowaliśmy wiele lat na to, aby był to obowiązek mimo wszystko jakoś zaszczytny i ważny. Nawet w państwie częściowo popsutym. Dodam już od siebie, że z myślą o tym, żeby kiedyś korzystać z tego prawa bez wstrętu, biegałem w latach 80. po ulicach, ganiając się z zomowcami zbrojnymi w pały. Więc jednak powinienem.
Pognałem do swojej komisji w ostatniej chwili, strach przed kolejkami zniechęcał dodatkowo, ale ze względu na wieczorną porę zajęło mi to trzy minuty. I jestem zadowolony, czuję satysfakcję. Nawet ulgę. Wdzięczność wobec tego, co mnie zapędził.
Choć i tak co innego sprawiło mi największą satysfakcję 28 czerwca. Korespondowałem sobie z innym aktorem mejlowo na temat jego filmowych planów. Jakby zupełnie obok wylewającego się z sieci zgiełku. To człowiek kompletnie innych poglądów niż moje. Pojechał głosować do rodzinnego miasta i zapewne poparł kogoś innego niż ja. A przecież nie tylko możemy na siebie patrzeć, ale się lubimy. W każdym razie ja lubię.
To wydaje mi się największą wartością. Na swoim profilu na Facebooku napisałem w dzień końca kampanii, że przecież absolutne zło nie walczy z absolutnym dobrem. I że można okazywać swojemu kandydatowi sympatię, ale po co kibolować? Nie musicie być platformerskimi lub pisowskimi pisarzami, aktorami, profesorami. Jako bezprzymiotnikowi możecie mieć większy autorytet. Co piszę, kiedy hejt osiąga swoje apogeum.