Szetlandy Południowe to miejsce stosunkowo od niedawna znane człowiekowi. Wielorybnicy zapuszczali się tam w XVIII w., w kolejnym stuleciu pojawił się kapitan William Smith, który niczym Neil Armstrong wbił w księżycowym krajobrazie archipelagu flagę swojego państwa. Szetlandy Południowe od swojego brytyjskiego pierwowzoru różnią się bowiem nie tylko wielkością (są ponaddwukrotnie większe), ale i klimatem.
Los wiedzie nas na największą z wysp, której w 1819 r. nadano imię Króla Jerzego. Jej powierzchnia w 90 procentach skuta jest lodem. Na tej szerokości geograficznej możemy zapomnieć o drzewach i krzewach, które nieudolnie próbują zastąpić niewielkie skupiska porostów. Niebo jest zasnute chmurami przez większość roku. Wilgotność powietrza sięga 80–90 proc., więc niemal codzienne opady są tutaj normą. Za to pozytywnie mogą nas zaskoczyć temperatury. Na Wyspie Króla Jerzego nie jest bowiem „aż tak” zimno – w najgorszych momentach słupek rtęci spada do -10, -15 stopni Celsjusza. W styczniu, w którym na półkuli południowej przypada środek lata, można liczyć nawet na temperaturę powyżej zera. Optymiści muszą jednak pamiętać, że Szetlandy Południowe to miejsce, w którym rodzą się cyklony. Pogoda bywa więc często zmienna, a wiatr potrafi wiać tutaj z prędkością blisko 200 km/h. – To jeszcze nie Antarktyda, ale Antarktyka – poprawia mnie Dagmara Bożek, uczestniczka wypraw polarnych, do której zwróciłem się z prośbą o pomoc. – Do wybrzeży kontynentu jest jeszcze 120 km.
I rzeczywiście, rzut oka na mapę rozwiewa wszelkie wątpliwości. Kolejne spojrzenie sprawia jednak, że to nieprzyjemne dla życia miejsce staje się jednak bardziej swojskie. Szybko wypatruję nazwy, które brzmią wyjątkowo znajomo: Przylądek Gdynia, Kasprowy Wierch, a nawet Zatoka Staszka. W ten sposób nieprzystępny teren starają się oswoić pracownicy Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego.
Monitoring meteorologiczny to nie tylko badanie klimatu. Ma on także wymiar praktyczny - trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek pracę terenową bez sprawdzenia progno. fot. K. Komarowska
Od człowieka do stacji
Patron stacji jest nieprzypadkowy. To właśnie Henryk Arctowski razem z Antonim Bolesławem Dobrowolskim zapoczątkowali obecność Polaków na obszarze Antarktyki. W latach 1897–1899 badacze wzięli udział w pionierskiej wyprawie belgijskiej, której statek utknął na skutym lodem morzu na kilkanaście miesięcy. Uczestnicy wyprawy nie tylko przetrwali i jako pierwsi spędzili zimę tak daleko na południu globu, ale też nie tracili czasu i przeprowadzili w czasie przymusowego postoju szereg badań. Stały się one podstawą wiedzy o strefie polarnej, jej klimacie, przyrodzie i geografii. O znaczeniu ekspedycji, a zwłaszcza jej przydatności, niech świadczy fakt, że zdobyte w niej doświadczenie procentowało w późniejszych latach. Wśród kompanów Arctowskiego znaleźli się m.in. późniejszy zdobywca bieguna Roald Amundsen czy domniemany zdobywca bieguna północnego – Frederick Cook.
Na biały kontynent Polacy w wyraźniejszy sposób powrócili dopiero pod koniec lat 50. XX w., gdy ZSRR przekazał im jedną ze swoich baz we wschodniej Antarktydzie. Stacja otrzymała imię wspomnianego już Antoniego Bolesława Dobrowolskiego, który wówczas świetnie nadawał się na patrona, gdyż przed słynną wyprawą działał w ruchu socjalistycznym. Trudne warunki klimatyczne sprawiały, że z bazy korzystano nieregularnie. Od 1979 r. stacja nie jest użytkowana, choć pojawiają się plany powrotu polskich badaczy do Dobrowolskiego.
Na razie ciężar prac badawczych w Antarktyce spoczął na stacji Arctowskiego. Uruchomiono ją w 1977 r. z inicjatywy prof. Stanisława Rakusa-Suszczewskiego. Bazę ulokowano we wnętrzu Wyspy Króla Jerzego, w Zatoce Admiralicji, gdzie znaleziono słodką wodę i wystarczającą przestrzeń do postawienia kilku budynków. Stację uruchomiono w błyskawicznym tempie. Po dwóch miesiącach większość budynków była już gotowa. Od tego czasu obiekt jest nieprzerwanie zamieszkany przez polskich naukowców.
Na Wyspie Króla Jerzego nie ma dróg. Zimą do odległych stanowisk można wybrać się skuterem śnieżnym lub na nartach. Latem badacze najczęściej poruszają się pieszo. fot. D. Kępski
Spacerem po stacji
Swoje wyobrażenia o tym, jak może wyglądać baza polarna, konfrontuję z wpisami, które na blogu dompodbiegunem.pl umieściła wspomniana już Dagmara Bożek. Nie jestem rozczarowany, ale z pewnością zaskoczony. Widocznie spodziewałem się bazy kosmicznej, a nie polarnej.
Sercem stacji Arctowskiego jest budynek główny, z racji swojego kształtu zwany samolotem. Zbudowano go ze zwykłych kontenerów mieszkalnych. W środku znajduje się kilkanaście pokoi mieszkalnych, toalety, kuchnia z magazynem żywności. Najważniejsze pomieszczenie tzw. mesa łączy w sobie funkcje jadalni i świetlicy. Tutaj odbywają się wszelkiego rodzaju narady, tutaj mieszkańcy stacji spędzają większość swojego wolnego czasu. Z zewnątrz „samolot” pomalowany jest na żółto, co sprawia, że na tle szaro-białej wyspy łatwo go zauważyć.
Innym charakterystycznym miejscem, dzięki któremu Arctowskiego trudno przegapić, jest latarnia umieszczona na skale wchodzącej w głąb pobliskiej zatoki. U jej podnóża odnajdziemy dwie kapliczki oraz tabliczki pamiątkowe.
Co jakiś czas latarnia przyprowadzi do zatoki statek z bogatymi, amerykańskimi lub chińskimi turystami. Baza Arctowskiego jest punktem, który warto odwiedzić. W okolicy stacji znajdują się bowiem niezwykle fotogeniczne kolonie uchatek i pingwinów. Zwiedzanie jest jednak ograniczone i ściśle kontrolowane. Turyści muszą poruszać się po wyznaczonych szlakach, a jednocześnie na ląd może zejść ich zaledwie setka. W ten sposób rocznie do Arctowskiego dociera około 3 tysięcy ludzi.
Budynków stacji jest jeszcze kilka. W jednym z nich zlokalizowano halę agregatów, które generują prąd niezbędny dla funkcjonowania obiektu. W sąsiednim pomieszczeniu znajduje się hydrofornia. Wodę do niej prowadzi się ze znajdującego się w pobliżu stacji jeziorka. W budynku technicznym znajduje się także warsztat elektryczny, mechaniczny, magazyny, a także niewielka siłownia.
Część obiektów stacji użytkowana jest jedynie w sezonie letnim. Baza posiada kilka domków dla „letników”, stację meteorologiczną oraz budynek laboratorium z charakterystyczną, przeszkloną werandą. Poza tym w odległości 10 i 35 km od Arctowskiego znajdują się dwie niewielkie polskie bazy terenowe, które ułatwiają pracę w oddalonych częściach wyspy.
Poza tym skromny krajobraz bazy urozmaicają anteny satelitarne i maszt, na którym powiewa biało-czerwona flaga. Jest także i cmentarz, na szczęście składający się tylko z jednego grobu. W 1979 r. pochowano tutaj Włodzimierza Puchalskiego, fotografa i twórcę filmów przyrodniczych, który jest autorem sformułowania „bezkrwawe łowy”. Puchalski zmarł, robiąc to, co kocha. Przypomina o tym rzeźba na jego grobie – oko, przed którym przewija się rolka zdjęć ze zwierzętami. Obiekt wpisano na listę historycznych miejsc i pomników Antarktyki gromadzącej blisko 100 najważniejszych obiektów związanych z odkrywaniem białego lądu.
W budynku głównym stacji znajdują się pokoje badaczy, kuchnia, a także świetlica zwana mesą. Każdy dzień rozpoczyna się w tym miejscu od śniadania i odprawy. fot. J.Olbrycht
Tęsknota za jabłkiem
– W ciągu zimy bazę Arctowskiego zamieszkuje 10 osób. Latem liczba ta, w zależności od potrzeb, zwiększa się nawet czterokrotnie – mówi Dagmara Bożek. Dla niej przyjazd na Wyspę Króla Jerzego nie był pierwszą przygodą w polarnym klimacie. Wcześniej przez rok pracowała na drugiej półkuli: w Hornsundzie na Spitsbergenie.
Sama praca w stacji badawczej różni się od tego, z czym mamy do czynienia na co dzień. Ze względu na swój zadaniowy charakter, a także zależność od czynników pogodowych, nie wyznacza ona rytmu dnia. Ten zapewniają regularne posiłki. Zajęć jest sporo, a obszar badawczy całkiem rozległy. W zależności od zadania, pracownicy stacji mogą pokonywać nawet do 30 km dziennie. Na szczęście poza nogami do swojej dyspozycji mają oni narty i skutery śnieżne. Z racji lokalizacji bazy niezwykle ważną rolę odgrywają także łodzie motorowe, zwane potocznie zodiakami.
Poza uczuciem dyskomfortu spowodowanym chłodem i wiatrem, trzeba pamiętać, że pobyt w stacji na końcu świata jest dość silnym obciążeniem dla psychiki. – Człowiek przebywa przez cały rok w 10-osobowej grupie, gdzie zdarzają się różne konflikty. Trzeba też radzić sobie ze zjawiskiem monotonii – przekonuje Dagmara. Można powiedzieć, że stan kwarantanny, który niejednego z nas tej wiosny rozdrażnił, w Arctowskim trwa przez cały rok.
Na szczęście mieszkańcy stacji nie mogą narzekać na zaopatrzenie, choć to trafia na miejsce tylko raz w roku wraz z nową ekipą badawczą. Stacja posiada dwie chłodnie. W jednej znajdują się produkty głęboko mrożone, w drugiej utrzymuje się temperaturę podobną jak w naszych lodówkach. Zapasy są smaczne, ale niestety nie wszystkie produkty da się długo przechowywać. – Warzywa i owoce są rarytasem – zwraca uwagę Dagmara. – W ramach wymiany można poprosić turystów o skrzynkę warzyw lub owoców. Dla pracowników stacji jest to jedyna okazja, aby zjeść coś świeżego.
Stacja polarna nie jest także miejscem dla domorosłych ogrodników. Brak roślin w bazie nie wynika tylko z surowego klimatu, ale też z międzynarodowych traktatów, które w celu ochrony antarktycznej flory zakazują sprowadzania na wyspę obcych gatunków. O przysłowiowej paprotce możemy więc zapomnieć.
Pewną szansą na przerwanie monotonii są spotkania z mieszkańcami innych baz polarnych. Swoje stacje na wyspie ma jeszcze dziewięć państw. Bezpośrednie kontakty z większością z nich odbywają się jedynie raz do roku, o ile warunki na to pozwalają. Jest jednak kilka baz, położonych podobnie jak polska, nad Zatoką Admiralicji. W tym niezwykłym miejscu sąsiadami Polski są Peru i Stany Zjednoczone. Dobre relacje utrzymywane są także z Brazylijczykami, którzy obok Polaków jako jedyni w zatoce spędzają cały rok. Najwięcej gości dociera do Arctowskiego 26 lutego, gdy polska stacja świętuje swoje urodziny.
Każdy z nas ma szansę przeżyć to samo co Dagmara. Rekrutacja na kolejne wyprawy antarktyczne odbywa się co roku. Trzeba pamiętać, że oprócz naukowców, baza potrzebuje także elektryków, mechaników czy kucharzy. Chętnych jest wielu, bo na jedno miejsce przypada kilkunastu kandydatów. Może jednak warto rzucić wszystko i wyjechać, gdzieś dalej niż w Bieszczady?
W czasie zimy w stacji Arctowskiego liczba pracowników spada do 10 osób. Poza Polakami w Antarktyce zimują przedstawiciele tylko 19 krajów. fot. K. Komarowska