Wakacje to czas wypoczynku. Dobrze spełnione obowiązki, pozamykane sprawy w pracy, zdane egzaminy. Teraz już tylko wyjazd w jakieś dalekie strony i zapomnienie o wszystkim. Przekornie zapytam: ilu z nas tak rzeczywiście wakacje przeżywa? Kto może powiedzieć: pozamykałem, załatwiłem, mam wolną głowę? Bywa raczej tak, że z całym bagażem myśli wyjeżdżamy na wakacje, a nasi najbliżsi muszą słuchać przez pierwsze kilka dni, jak to znaleźliśmy się w stanie dziwnego zawieszenia i tylko postaramy się jakoś uwolnić od tego, co tak naprawdę w naszym życiu wciąż jest nierozstrzygnięte. I chociaż nie chcę powiększać dramatu w opisie takich wakacji, to dodałbym jeszcze, że nawet jeśli niektórym uda się naprawdę oddalić mentalnie od ważnych spraw zawodowych, uczelni czy jakiejś trudnej relacji, to na kilka dni przed zakończeniem urlopu i tak do nich powracają, przeczuwając, że zaraz wszystko zacznie się na nowo. Bliscy patrzą wtedy nawzajem na siebie jak na pozamykane mumie, które nie chcą swoimi problemami zarzucać innych, ale gdzieś w środku zaczynają z nimi na serio na nowo żyć. Czy z tego obłędnego koła niepozamykanych spraw da się jakoś uciec? Czy jest sposób na to, żeby naprawdę odpocząć i pozwolić z nami odpoczywać innym?
Zaklęte koło zmęczenia
W tym numerze „Przewodnika” proponujemy lekturę tekstu ks. Krzysztofa Grzywocza, która jest pewną odpowiedzią na to jakże niepokojące wielu z nas pytanie. Ja odnajduję w nim przede wszystkim jedno ważne w tym kontekście przesłanie: nie będzie lepiej wtedy, gdy wszystko poukładasz, ale dopiero wtedy, gdy nauczysz się mieć do tego, co wciąż jakoś jeszcze niepoukładane, inny stosunek. Bo gdyby się dobrze nad tym zastanowić, nie tyle jest w nas niepokój o sprawy czy rzeczy: nie tyle boimy się, czy nasz biznes nadal będzie działał albo czy kredyt będziemy w stanie spłacać, jeśli stracimy pracę. Nie boimy się jedynie o stanowisko, które zdobyliśmy ciężką pracą, albo o pogodę, żeby sprzyjała zebrać odpowiedni plon. Tak, to wszystko mamy w głowie i nosimy w sercu. Do tego czasem stopnia, że nie potrafimy zasnąć i nawet na urlopie zamęczamy rodzinę, bo niewyspani nie dajemy rady cieszyć się z innymi z kolejnej wycieczki zamiast leżenia na plaży. Bo tak naprawdę nie martwimy się o coś, ale o kogoś i w końcu o siebie. Boimy się, że to wszystko, co ma być naszą życiową zdobyczą, jeśli zostanie nam jakoś odebrane, będzie powodem spadku naszej wartości. Jesteśmy tak mocno uwarunkowani kulturową oceną tego, kim jesteśmy z powodu tych zdobyczy, że ich nawet częściowa utrata zagraża naszemu poczuciu bycia człowiekiem sukcesu, kimś godnym podziwu z powodu tego, co udało się nam zbudować. Zaklęte koło wakacyjnego zmęczenia nie kryje się więc w tym, co osiągnęliśmy lub osiągnąć chcemy, ale w tym jak z powodu tych osiągnięć oceniają nas inni. I jak bardzo my sami jesteśmy do tych ocen przez innych emocjonalnie przywiązani.
Ocalający dystans
Artykuł ks. Grzywocza jest bardzo ważną podpowiedzią, jak wyrwać się z zaklętego koła samooceny. Jak pozwolić Bogu, aby to on był ostateczną instancją nadającą wartość temu, kim jesteśmy i co osiągamy. Pozwolić, aby Jego Ewangelia wyznaczała w naszym życiu właściwą hierarchię wartości. Może się bowiem okazać, że pozorna „strata życia” będzie powodem do większego szczęścia niż jego za wszelką cenę „ocalenie”. Bo stracić życie dla innych, zaryzykować siebie z miłości do innych, może okazać się dużo bardziej ocalające nasze poczucie szczęścia i spełnienia niż walka, aby wszystko, co zdobyliśmy, za wszelką cenę zachować. Dopiero więc uświadomienie sobie, że nie tyle ważne jest to, co zrobiłem i chcę jeszcze zrobić, ile raczej po co i dla kogo to robię, może uwolnić nas od lęku, który cały czas każe nam kontrolować sytuację. Tak, dopiero decyzja, aby bez względu na wszystko być przede wszystkim dla siebie, szczególnie wśród przyjaciół i w rodzinie, może uwolnić nas od lęku, że będziemy szczęśliwi, panując nad wszystkim, co się w naszym życiu może jeszcze przydarzyć. Wakacje mogą być spokojne, mogą być rzeczywiście fajne, ale tylko wtedy, gdy spędzać je będziemy z ludźmi, którzy będą mieli odwagę stosować się do właściwej hierarchii wartości, z ludźmi, którzy powiedzą sobie: nic nie odbierze nam szczęścia, jeśli tylko będziemy się naprawdę kochać. Niepozamykane sprawy będą wówczas mogły sobie powisieć, bo nie one stanowić będą centrum. I nawet jeśli osiągnięcie takiego stanu jest możliwe w życiu każdego człowieka, nie tylko wierzącego, to na pewno na miłość postawią rzeczywiście ci, którzy sami czują się kochani. Tylko jak to zrobić? Jak siebie i hierarchię wartości w sobie przewartościować? Jak stawiać na miłość, gdy nie zawsze czujemy się przez innych kochani? Odsyłam do książki ks. Krzysztofa Grzywocza.