Logo Przewdonik Katolicki

Plagi i rosyjski faraon

Jacek Borkowicz
Miejskie służby w walce z koronawirusem na ulicach Moskwy, 1 maja 2020 r. fot. Anadolu Agency/PAP/Abaca

Państwo Putina przeżywa kryzys, jakiego Rosja nie zaznała od czasów rozpadu ZSSR. Koronawirus obnażył słabość budowli aspirującej do statusu imperium. Co będzie, gdy wydarzenia wymkną się spod kontroli?

Pandemia, spadek cen ropy i lecąca na łeb na szyję popularność prezydenta – to plagi, które od kilku tygodni nieubłaganie trapią rosyjski system państwowy. W kraju, gdzie wszystko nastawione jest na to samo – sukces władzy, klęska w jednym jej kluczowym sektorze musi pociągnąć za sobą krach we wszystkich pozostałych. I tak właśnie dzieje się w tej chwili. Co jest kluczowym sektorem rosyjskiego systemu? Propaganda. Ta za Putina zawsze działała jak dobrze naoliwiona maszyna. Teraz właśnie ona wyraźnie trzeszczy w szwach.

Przywódca na żywo
Trzeba przyznać że Władimir Władimirowicz robi wszystko, by temu zaradzić. Prawie z dnia na dzień potrafi całkowicie zmienić wizerunek, byle tylko – jak windsurfer wyginający ciało pod kierunek wiatru – dostosować się do zmiennego kursu propagandowej giełdy. Gdy koronawirus zbierał już śmiertelne żniwo na całym świecie, zaś w Rosji pojawiły się pierwsze jego przypadki, Putin manewrował pod tytułem „odstawianie twardziela”. Pandemia to problem rozpieszczonego Zachodu; naród rosyjski, wewnętrznie zdrowy i zahartowany na zewnątrz, poradzi sobie z zarazą. Co więcej, pomoże światu w potrzebie. Stąd wzięły się owe delegacje lekarzy oraz transporty sprzętu medycznego, które „z miłością” (jak nie omieszkano zaznaczyć) skierowano najpierw do Włoch, potem do Serbii, w końcu zaś na nowojorskie lotnisko Kennedy’ego.
Jednak słupki rosyjskiej zachorowalności i śmiertelności nieubłaganie pną się w górę (166 tys. zarażonych i ponad 1,5 tys. zmarłych – to dane na 7 maja), a co gorsza, krzywa ich wzrostu zakrzywia się coraz bardziej. Co z tym zrobić? Rosja to jednak nie Chiny, tutaj nie da się całkowicie przykryć zarazy pudrem demagogii. W połowie kwietnia, gdy już nie można było ukrywać, że również i Rosja zaczyna mieć poważny problem z koronawirusem, prezydent nagle przestał kozakować i zaszył się w swojej rezydencji w Nowo-Ogariowie. Tam naradzał się ze specjalistami nad nowym wizerunkiem. W tym czasie zaraza szerzyła się coraz bardziej, z czasem wykazując się budzącym przerażenie bilansem ponad dziesięciu tysięcy rejestrowanych zakażeń każdego dnia.
W odwrotnej proporcji do krzywej wzrostu spadać zaczęła popularność Putina. Nie można było dalej czekać. Publiczności zaprezentowano więc spektakl pod kolejnym tytułem: „zatroskany gospodarz”. Odtąd Władimira Władimirowicza każdy (także w Polsce) może sobie oglądać na żywo, w transmisjach z telekonferencji, które tenże prowadzi z członkami rządu, gubernatorami na prowincji oraz specjalistami od ochrony zdrowia.
Warto chociażby raz popatrzeć na owo teatrum, bo widok to wielce pouczający. Prezydent przyjmuje kolejne raporty przerażonych dygnitarzy. Jest skupiony i milczący, czasem tylko stuknie w blat długopisem na znak zniecierpliwienia lub wstawi słówko czy dwa komentarza, co oczywiście jeszcze bardziej deprymuje jego „rozmówców”. Potem następuje krótka diagnoza bieżącej sytuacji: wiadomo, że tylko przywódca potrafi taką wystawić od ręki. Putin mówi szybko, strzelając krótkimi seriami zdań. Czasem zagada jak wieśniak, co dziwi, zważywszy jego leningradzkie pochodzenie. Czyżby stylizował się na kolegę po fachu z Białorusi?

Plaga wypadania z okna
Tyle o formie. Jeszcze ciekawsza jest treść prezydenckich wypowiedzi. Wyparował gdzieś obowiązujący do niedawna hurraoptymizm. Putin potrafi dziś powiedzieć publicznie: „Mamy deficyt wszystkiego”, czyli coś, co jeszcze przed miesiącem uznano by na Kremlu za absolutną herezję. Przypomina się rok 1941 i Stalin, który w obliczu napierającej hitlerowskiej nawały przyjął pozę pochylonego pod nawałem trosk ojca narodu. Wtedy to pomogło, jak będzie teraz – nie wiadomo. Koronawirus, w odróżnieniu od Niemców, nie zatrzymał się pod Moskwą, lecz zawojował rosyjską stolicę, gdzie odnotowuje się połowę wszystkich zachorowań. A jak uczy historia, kryzys w Moskwie to kryzys w całym kraju.
Transparentność rosyjskiego przywódcy ma jednak swoją granicę, a jest nią generalna ocena wydolności służby zdrowia. Można na oczach milionów debatować o deficytach w poszczególnych sektorach, o braku masek i sterylnych kombinezonów, nie wolno natomiast wspominać o możliwości załamania całego systemu lecznictwa. A jego perspektywa, jak się wydaje, czai się u progu. Ponad stu lekarzy, którzy zmarli na skutek zakażenia w trakcie wykonywania obowiązków, ponad dwustu zarażonych spośród personelu w jednym tylko szpitalu Petersburga – to tylko niektóre z wymownych danych, jakich szary obywatel nie uświadczy w rządowych środkach masowego przekazu. 22 kwietnia rzecznik prasowy prezydenta posunął się nawet do otwartej groźby wobec lekarzy, którzy ośmielą się na własną rękę rozmawiać z mediami. O tym, że nie są to puste słowa, świadczy seria dziwnych przypadków wypadnięcia ze szpitalnego okna, po których życie straciły dwie lekarki, zaś jeden lekarz, który publicznie poskarżył się na warunki swojej pracy, przebywa w ciężkim stanie w izolatce.

Umiarkowana nadzieja
Gwałtowna zmiana stylu rządzenia świadczy o determinacji, z jaką prezydent Putin gotów jest walczyć o utrzymanie władzy. Wziął już „na twarz” odpowiedzialność za odwołanie parady zwycięstwa, jaka corocznie odbywała się dotąd na moskiewskim placu Czerwonym, robiąc w ten sposób wyłom w kanonie świętości oficjalnego rosyjskiego patriotyzmu. Pod znakiem zapytania stoi też planowane na jesień otwarcie Łachta Cientr, ośrodka Gazpromu z najwyższą wieżą w Europie, która jak nowy Kolos Rodyjski strzeże wejścia do portu w Petersburgu. Miało to być święto zwycięskiej budowy Nord Stream 2, teraz zaś, w obliczu spadku cen ropy oraz mnożących się obstrukcji prawnych ze strony Unii Europejskiej, Łachta Cientr może się okazać pomnikiem klęski.
Dodajmy do tego alarmujące wieści z Syberii, które mimo cenzury jakoś przedostają się w świat. Na polu naftowym Czajandinskoje, w jednym z największych ośrodków wydobywczych Gazpromu, wybuchł strajk, po tym gdy wśród pracowników szerzyć się zaczęły przypadki koronawirusa. Z kolei w łagrze w Angarsku, w trakcie dwudniowego buntu więźniów (9–10 kwietnia) blisko 200 spośród nich podcięło sobie żyły, jeden popełnił samobójstwo, wieszając się na bramie, inny spłonął w pożarze, kilkuset zaś zostało rannych w walkach z oddziałami Specnazu. Zapalne nastroje panują też w innych obozach odosobnienia. To wszystko jest wynikiem napięcia spowodowanego zarazą.
Możliwości, że wydarzenia w Rosji wymkną się spod kontroli, nie można wykluczyć. A taka wizja zawsze była koszmarem zawodowych pesymistów. Anarchia w największym państwie świata nigdy dla tegoż świata nie kończyła się dobrze. Teraz zaś, w obliczu narastającego konfliktu Chin ze Stanami Zjednoczonymi, mogłaby doprowadzić do globalnego starcia. Natomiast dobrą wiadomością jest tutaj najniższa, jak dotąd w historii, popularność Putina. Okazuje się, że Rosjanie nie są, jak się wielu wydawało, jego ślepymi wyznawcami, w momentach kryzysu otwiera się w nich zawór krytycyzmu. To budzi pewną nadzieję co do przyszłości tego kraju. Na razie umiarkowaną, ale dobre i to.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki