Czołowy brytyjski statystyk, sir David Spiegelhalter z Uniwersytetu Cambridge, stwierdził przed kilkoma dniami, że „ani Rzym, ani Londyn nie radzi sobie dobrze w walce z koronawirusem. Jednak jako że nie jest to konkurs Eurowizji, wszelkie próby wykazywania, kto jest słabszy, nie mają większego sensu”.
Tłumaczenie to trudno obronić. O ile bowiem Włochy stały się ofiarą ze względu na brak doświadczenia w zakresie postępowania z chorobą, o tyle na Wyspach zagrożenie ze strony koronawirusa od początku było umniejszane. Działo się to wbrew przestrogom płynącym ze Światowej Organizacji Zdrowia oraz niezależnych ekspertów brytyjskich.
Pycha kroczy przed upadkiem
Gdy 11 marca – idąc ramię w ramię z wieloma innymi krajami – polski rząd w ramach profilaktyki zamykał placówki oświatowe, w Wielkiej Brytanii podobnego scenariusza nawet nie rozważano. Powołując się na słowa głównego doradcy naukowego sir Patricka Callance’a, premier Boris Johnson tłumaczył, że wirus najprawdopodobniej nie stanowi poważnego zagrożenia dla dzieci, wobec czego nie istnieją przesłanki do rezygnacji z przeprowadzania zajęć szkolnych.
Wielu ogarnęła wówczas wątpliwość wobec tego, czy premier zdaje sobie sprawę, że igra z ogniem. Zaledwie dzień później Johnson wygłosił żarliwą mowę, w której oznajmił: „Ze względu na brak odporności wśród ludzi choroba ta jest bardzo niebezpieczna. Będzie się dalej rozprzestrzeniać. Muszę być szczery z wami, muszę być szczery z brytyjską opinią publiczną. Wiele rodzin straci przedwcześnie swych bliskich”.
Wyspiarze z dużym zrozumieniem i akceptacją – dość szokującą dla kogoś z zawsze zbuntowanej Polski – przyjęli słowa premiera. W chwili, w której padały, licznik śmierci na wskutek powikłań w przebiegu COVID-19 wskazywał dopiero „12” i mimo informacji o rozwoju pandemii obywatele mieli prawo, by wierzyć w szybkie nadejście pozytywnych wiadomości.
Nawet wówczas, gdy rządzący przyznali się do braku kontroli nad wirusem, a wprowadzane rozporządzenia zaczęły zalecać mieszkańcom pozostawanie w domach i ograniczanie aktywności do pracy lub kluczowych kwestii osobistych, Johnson forsował własny punkt widzenia, sugerując, że dla Brytyjczyków wolność stanowi wartość nadrzędną i będą oni podejmować decyzje nie tyle w zgodzie z prawem, ile ze swym osobistym poglądem na rzeczywistość.
Szkoły ostatecznie zamknięto 23 marca. Stało się tak głównie za sprawą presji społecznej, bo rządzący nie byli o tym przekonani aż do końca. Premier jeszcze w dzień wprowadzania lockdownu zaznaczał, że jest zdecydowanie przeciwny temu ruchowi, a konsekwencją miesięcznego zamknięcia samych tylko szkół będzie obniżenie rocznego wzrostu PKB kraju o 3 procent.
Dramat osób starszych
Nadzieja na szybkie opanowanie pandemii prysła szybko. Już w drugim tygodniu kwietnia umierało 700–800 osób dziennie. 5 maja poinformowano, że liczba ofiar koronawirusa przekroczyła już 30 tys., co oznaczało drugi najtragiczniejszy bilans w świecie.
W rzeczywistości umieralność na Wyspach okazuje się jeszcze wyższa. Organizacja charytatywna Age UK wysunęła wobec rządu zarzut zaniżania statystyk poprzez nieuwzględnianie śmierci, które nastąpiły poza placówkami szpitalnymi: w domach prywatnych i ośrodkach opieki nad osobami starszymi. Według Care England, doliczenie tych zgonów podniosłoby oficjalny wskaźnik co najmniej o kilkanaście procent. Lokalne dzienniki w całym kraju informują o przypadkach seryjnych śmierci w domach starców.
– Wyobraźmy sobie, jakie myśli pojawiają się w głowach takich osób – samotnych, często pozbawionych jakiegokolwiek sensu życia – które dowiadują się, że kilkoro spośród ich współlokatorów zmarło lub właśnie umiera na chorobę, na którą nie ma lekarstwa – mówi Joanna Wójcik, Polka, która do niedawna pracowała w jednym ze szkockich domów opieki.
Z dala od domu
„Słyszałam o samolotach, które latają do Polski. Rzucaj wszystko i wracaj do domu. To może być ostatnia szansa! Pamiętaj, że tu masz matkę, dom rodzinny, korzenie!” – to słowa, które tuż po uruchomieniu rządowego programu „Lot do domu” usłyszałem od swej mamy.
Strach przed tym, co przyniesie przyszłość, nie jest obca nikomu z nas. Obawy o najbliższych, którzy znajdują się tysiące kilometrów dalej, są jak najbardziej naturalne. Jednak nagły powrót do ojczyzny po wielu latach mieszkania na emigracji dla nikogo nie jest kwestią, którą mógłby podjąć bez gruntownej analizy. Własna praca i zobowiązania, szkolne obowiązki dzieci, konieczność wyzbycia się mieszkania, opuszczenie dobrych znajomych, wreszcie sama przeprowadzka w pośpiechu i wiążący się z nią dylemat: co po powrocie – to tylko część problemów, które automatycznie przychodzą na myśl. Problemów, które w ostatnich miesiącach musiały pojawić się w głowach setek tysięcy polskich emigrantów rozsianych po Europie.
Bo oto coś, co jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się oczywiste – tani, swobodny przepływ osób i możliwość niemal natychmiastowego przemieszczania się w obrębie kontynentu – powoli traci rację bytu. W swoim niedzielnym przemówieniu Boris Johnson (na razie nie podając konkretnych dat ani szczegółów projektu) zapowiedział prace nad wprowadzeniem obowiązkowej kwarantanny dla przybywających na Wyspy. Według „The Times” 14-dniowej izolacji mieliby zostać poddani wszyscy podróżni lądujący na lotniskach, przybijający do portów i wysiadający na dworcach kolejowych Eurostar. Przybysze musieliby podawać adres, pod którym poddawaliby się dwutygodniowemu odosobnieniu. Za złamanie kwarantanny miałaby grozić grzywna wysokości tysiąca funtów, a nawet deportacja.
Co wejście w życie tego przepisu oznaczałoby dla 800 tys. Polaków, którzy wciąż żyją w Zjednoczonym Królestwie? Że chcąc doświadczyć dwutygodniowych wakacji w ojczyźnie, musieliby wziąć od czterech do sześciu tygodni (sic!) urlopu w miejscu pracy. To z kolei zmusiłoby sporą ich część do rozważenia, czy dalsze życie na emigracji nadal ma sens.
W powyższym kontekście nadzieję można pokładać w tym, że władze Wielkiej Brytanii rozumieją, iż tak drakońskie przepisy praktycznie zabiłyby turystykę. W zestawieniu z nadciągającym kryzysem ekonomicznym oraz wciąż nieuregulowanymi relacjami z Unią Europejską po brexicie, mogłoby to oznaczać prawdziwą katastrofę dla kraju.
Udajemy, że nic się nie stało
Od samego początku urzędowania premierowi Johnsonowi nie było łatwo. Zaczynając od konieczności dokończenia wlekącego się procesu wychodzenia z Unii Europejskiej, poprzez problemy z pandemią, a na fakcie, że sam znalazł się w grupie 220 tys. Brytyjczyków zainfekowanych wirusem, kończąc. Jego uwielbienie do grania va banque po raz kolejny dało o sobie znać 10 maja, gdy przedstawił swój plan pięciostopniowego wychodzenia z lockdownu i uzdrawiania brytyjskiej gospodarki.
Ogłosił luzowanie restrykcji, przyzwolił na otwarcie wszystkich parków i zapowiedział, że wraz z końcem maja nastąpi powrót uczniów do szkół. Roztoczył plany sierpniowego otwarcia kawiarni, pubów i restauracji (które oczywiście będą musiały działać tak, aby umożliwić zachowanie dystansu), a nawet październikowego powrotu piłkarzy na boiska Premier League.
Pytaniem otwartym pozostaje to, czy kolejny blef Johnsona po raz wtóry przyniesie mu sukces, czy też – za ryzykowanie ludzkim życiem – ostatecznie wymiecie go na śmietnik historii?