Blokady gospodarki spowodowane koniecznością walki z pandemią przyczyniły się do wielu niewątpliwych szkód: psychicznych, społecznych oraz ekonomicznych. Nic więc dziwnego, że wiele osób wyraża swój głośny sprzeciw wobec przyjętej przez większość państw świata polityki antycovidowej, zmierzającej do minimalizacji liczby zakażeń nawet kosztem zamrożenia życia społecznego oraz upadłości niektórych przedsiębiorstw.
Chyba nie jest przypadkiem, że większość państw rozwiniętych zdecydowała się na zamrożenie gospodarki, i trudno przypuszczać, że specjalnie naraziły się na tak gigantyczne koszty. Nieliczne przykłady prób prowadzenia odmiennej polityki zwykle kończyły się fatalnie i po jakimś czasie następował odwrót. Pojawiające się badania również nie dowodzą, że polityka oparta na częściowych lockdownach była błędna sama w sobie. Można się co najwyżej się zastanawiać, czy były one wprowadzane sprawnie i z głową.
Błędy Borisa Johnsona
Jednym z pierwszych państw w Europie doświadczonych przez pandemię była Wielka Brytania. Jeszcze w pierwszej połowie marca 2020 r. premier Boris Johnson stał na stanowisku, że najskuteczniejsze będzie wytworzenie odporności zbiorowej. Gdy w większości państw Europy, w tym w Polsce, rządy zamrażały gospodarkę, na Wyspach wciąż trwało normalne życie. Szybko jednak okazało się, że szacunki Brytyjczyków o wskaźnikach hospitalizacji były o połowę za niskie, a utrzymanie otwartej gospodarki sprawi, że na jeden respirator przypadać będzie nawet osiem osób. Johnson zmienił więc swoją politykę i wprowadził „narodową kwarantannę”, do której przestrzegania zresztą gorąco namawiał, gdy sam był chory na COVID. Brytyjski lockdown był jednak o kilka tygodni spóźniony. W pierwszej połowie kwietnia ubiegłego roku umierało już około tysiąca Brytyjczyków dziennie, a Wielka Brytania stała się najbardziej doświadczonym przez COVID państwem w Europie, po Włoszech i Hiszpanii, chociaż jest jednym z najzamożniejszych krajów na świecie i dysponuje bardzo wysokiej jakości ochroną zdrowia.
Po ustąpieniu pierwszej fali pandemii w państwach Zachodu naukowcy z Imperial College z Londynu przeanalizowali politykę covidową w 11 państwach Europy, w tym również w tych najbardziej dotkniętych pandemią. Szacunki oparli nie na oficjalnej liczbie zakażeń, która mogła być myląca, lecz na danych dotyczących zgonów, które powszechnie uznawane są za bardziej miarodajne. Według nich w Hiszpanii i Włoszech zakażonych zostało zaledwie około 5 proc. populacji, a w pozostałych krajach nieco mniej. Do uzyskania odporności populacyjnej było więc bardzo daleko, choć w tym czasie miały miejsce tysiące zgonów i załamanie się służby zdrowia na południu Europy. Według badania wprowadzane restrykcje, a w szczególności lockdown gospodarki, generalnie były skuteczne i przyczyniły się do redukcji transmisji wirusa o przeszło 80 proc. Naukowcy stworzyli też model transmisji w sytuacji braku lockdownu. Pełne otwarcie gospodarek 11 analizowanych państw w czasie poprzedniej wiosennej fali mogło doprowadzić do dodatkowych 3 mln zgonów. Oczywiście w rzeczywistości ta liczba mogła być mniejsza, gdyż ludzie sami ograniczali swoją aktywność, bojąc się o swoje zdrowie. Nie zmienia to faktu, że brak interwencji rządowej mógł doprowadzić do katastrofy na nieprzewidywalną skalę.
Zaszczepiony Teksas
W tym roku bohaterem przeciwników lockdownu został gubernator Teksasu, który jako jeden z pierwszych w USA ogłosił zniesienie restrykcji. Od 10 marca zniesiono tam obowiązek noszenia maseczek w przestrzeni publicznej, a przedsiębiorstwa mogły wrócić do normalnej pracy. Pomimo tego liczba zakażeń w Teksasie powoli spadała, więc ten południowy stan szybko został okrzyknięty przykładem sukcesu polityki otwarcia gospodarki. Jest tu jednak mały haczyk. Gdy Teksas odmroził gospodarkę, był już właściwie po tegorocznej fali pandemii, która uderzyła w niego w styczniu i na początku lutego, gdy notowano tam ponad 20 tys. przypadków zakażeń dziennie, czyli porównywalnie do Polski (uwzględniając proporcje – Teksas liczy 29 mln mieszkańców). Otwarcie gospodarki nastąpiło, gdy liczba dziennych zakażeń spadła poniżej 5 tys. Inaczej mówiąc, Teksas odmroził się dopiero wtedy, gdy wirus był już w odwrocie. W szczycie tegorocznej fali pandemii nie było o tym mowy.
Poza tym warto zauważyć, że Teksas jest w innej sytuacji niż Polska i państwa w Unii Europejskiej. A to dlatego, że w Teksasie bardzo szybko przebiega akcja szczepień (podobnie zresztą jak w całych USA). Obecnie podano tam 70 dawek w przeliczeniu na 100 mieszkańców. W Polsce dwa razy mniej. Mimo wszystko eksperci z CDC – amerykańskiej agencji rządowej ds. kontroli i prewencji chorób – nadal ostrzegają stany przed pochopnym znoszeniem restrykcji. Za odmrażanie gospodarki równie szybko wziął się stan Michigan (10 mln mieszkańców), co skutkowało wzrostem dziennej liczby zakażeń z 2,5 do 7,5 tys. przypadków. Dlaczego w Teksasie się udało, a w Michigan nie? Chociażby dlatego, że Michigan jest dwukrotnie gęściej zaludniony niż ogromny powierzchniowo Teksas. Tymczasem Polska jest dwukrotnie bardziej zagęszczona niż Michigan, a pozostałe państwa Europy jeszcze bardziej. Sugerowanie się rozwiązaniami z Teksasu w warunkach europejskich byłoby więc przynajmniej lekkomyślne.
Miejsca superzakaźne
Przeciwnicy lockdownu na początku tego roku domagali się otwarcia restauracji oraz siłowni, często zresztą robiąc to wbrew przepisom. Wskazywano wtedy, że nie ma żadnych dowodów na to, że akurat w tych miejscach COVID jest szczególnie zakaźny, a rząd zamyka je w ciemno. Oczywiście te postawy są dosyć zrozumiałe – właściciele siłowni czy restauratorzy faktycznie są w najgorszej sytuacji ze wszystkich przedsiębiorców, może poza organizatorami eventów i branży rozrywkowej. Można też przypuszczać, że rząd faktycznie działał w ciemno. Tak czy inaczej, są jednak spore dowody na to, że właśnie zamykanie restauracji i siłowni jest skuteczne w ograniczaniu pandemii.
W listopadzie zeszłego roku grupa naukowców z Uniwersytetu Stanforda opublikowała w piśmie „Nature” wyniki swojego badania, w którym stworzyli model mobilności społecznej, by wykryć szczególnie istotne dla transmisji wirusa miejsca. Okazało się, że 10 proc. lokalizacji odpowiada za 85 proc. zakażeń w miejscach publicznych. Miejsca te to właśnie restauracje, siłownie oraz hotele. Według modelu pełne otwarcie restauracji w Chicago doprowadziłoby do trzykrotnie większego wzrostu zakażeń niż otwarcie innych branż. Zdaniem naukowców najskuteczniejsze byłoby więc prowadzenie precyzyjnej polityki częściowego lockdownu, ograniczającej działalność tylko tych najbardziej ryzykownych miejsc. Ale na dobrą sprawę to właśnie ma miejsce w Polsce i w innych państwach Europy. Nie licząc kilku tygodni z wiosny poprzedniego roku, w Europie nie zamknięto całej gospodarki, a jedynie ograniczono działalność w miejscach, w których dochodzi do największej liczby kontaktów społecznych.
Niekorzystne dla restauratorów wyniki badań opublikowała także wspominana wyżej amerykańska agencja CDC. Dokładnie prześledziła ona aktywność kilkuset zakażonych COVID-19 i porównała z aktywnością podobnej grupy zdrowych. Okazało się, że zakażeni wyróżniali się głównie jednym – dwukrotnie częściej jadali w restauracjach.
Szwedzkie błędy
Czas wreszcie przyjrzeć się słynnej już szwedzkiej strategii walki z wirusem. Faktycznie w Szwecji aż do końca ubiegłego roku obowiązywały jedynie zalecenia, a władza opierała się na apelach, a nie twardych restrykcjach. Zakazano jedynie zgromadzeń powyżej 50 osób, jednak puby i restauracje, a także wiele innych miejsc, ze szkołami włącznie, funkcjonowało względnie normalnie. W szerokiej analizie „Szwedzkie lekcje z pandemii” Ośrodka Studiów Wschodnich autorka Justyna Gotkowska wskazuje, że Szwecja wypadła w statystykach lepiej niż stosujące lockdown państwa Europy Południowej i tylko nieznacznie gorzej niż Niemcy. Szwecja jednak to kraj specyficzny, w którym kontakty społeczne są znacznie bardziej zdystansowane, a obywatele stosują się nawet do miękkich zaleceń. Szwecja ma też jeden z najlepszych w Europie systemów ochrony zdrowia, co odróżnia ją w drastyczny sposób chociażby od Polski. Dlatego też należy ją porównywać raczej z innymi państwami skandynawskimi, których specyfika jest bardzo podobna do Szwecji.
Pod tym względem Szwecja wypadła… fatalnie. W 2020 r. odnotowała ona 839 nadwyżkowych zgonów w przeliczeniu na milion mieszkańców. To trzy razy więcej niż w Danii i Finlandii oraz 14 razy więcej niż w Norwegii. Niekontrolowane rozprzestrzenianie się wirusa doprowadziło do masowych zgonów w tamtejszych domach opieki – prawie połowa ofiar COVID-19 w Szwecji to pensjonariusze tamtejszych DPS-ów. Tak więc kraj szczycący się ochroną socjalną podczas pandemii wystawił na ryzyko najsłabszych członków swojej społeczności, co nie uszło uwadze samym Szwedom, zwykle bardzo ufającym swoim instytucjom. Zaufanie do odpowiedzialnej za politykę pandemiczną Agencji ds. Zdrowia Publicznego spadło z 70 proc. na początku pandemii do zaledwie 35 proc. w styczniu tego roku.
W tym roku Szwedzi postanowili więc gruntownie zmienić swoją politykę. Wprowadzono zakaz zgromadzeń powyżej ośmiu osób, limity osób w sklepach i na siłowniach, a także zamknięcie gminnych basenów, przedszkoli i obiektów sportowych. Szkoły ponadpodstawowe przeszły na nauczanie zdalne. Wydano także rekomendację noszenia maseczek w transporcie publicznym. Nieprzestrzeganie obostrzeń pandemicznych w Szwecji grozi obecnie grzywną. Chociaż restrykcje w Szwecji nadal są mniejsze niż w pozostałych państwach Europy, to odwrót od wcześniejszej polityki jest bardzo wyraźny.
Nieunikniony cios w gospodarkę
Przeciwnicy lockdownów wskazują na ogromne koszty gospodarcze, które ponoszą państwa stosujące politykę częściowego zamrażania życia na czas pandemii. Problem w tym, że pandemia uderzyłaby w gospodarkę tak czy inaczej, czego dowodem jest właśnie Szwecja. Pomimo braku twardych restrykcji PKB Szwecji spadł o 2,8 proc. Czyli dokładnie tak samo jak w Finlandii. PKB w Polsce i Danii zmniejszył się o 2,7 proc. Tak więc straty gospodarcze nad Wisłą były nawet nieco mniejsze niż w Szwecji, choć ta stosowała znacznie bardziej liberalną politykę antypandemiczną. Dlaczego tak się stało? Według ekonomistów z niemieckiego Instytutu Ifo załamanie gospodarcze w czasie pandemii jest w równym stopniu związane ze strachem, co z restrykcjami. „Bez lockdownu załamanie gospodarcze przychodzi nieco później i nie jest aż tak głębokie. Ceną tego są jednak później podwyższone wskaźniki infekcji i odpowiednio większe szkody zdrowotne i ekonomiczne” – stwierdził Clemens Feust na łamach „Deutsche Welle”.
Podobne wnioski płyną z badania dwóch amerykańskich ekonomistów Austana Goolsbee i Chada Syversona. Zbadali oni wpływ pandemii na działalność punktów detalicznych w stanach z lockdownem i bez. Całkowita aktywność klientów w analizowanych stanach spadła aż o 60 proc., jednak stanowe restrykcje odpowiadały jedynie za 7 proc. Znacznie ważniejsze były indywidualne decyzje poszczególnych konsumentów, którzy kierowali się obawą o swoje zdrowie.
Zamrożenie gospodarki spowodowało na świecie ogromne straty. W wielu krajach nastąpił wzrost bezrobocia, a tysiące mniejszych przedsiębiorstw upadło. Wzrósł za to dług publiczny. Niestety, najprawdopodobniej nie mieliśmy alternatywy. Brak lockdownów mógłby doprowadzić do zupełnie nieprzewidywalnego kryzysu zdrowotnego, szczególnie w mniej zamożnych państwach, takich jak Polska. Finalnie gospodarka ucierpiałaby tak czy inaczej, gdyż kryzys zdrowotny doprowadziłby do eksplozji lęku i poczucia niepewności, co zawsze jest zaczynem recesji. Nie mówiąc już o jego potencjalnych kosztach ekonomicznych. W tym przypadku to choroba okazała się gorsza od lekarstwa, a nie odwrotnie.