W kontekście pandemii koronawirusa Polska zalicza drogę od pucybuta do milionera i z powrotem. Wiosną rok temu byliśmy skazywani na porażkę – słaba ochrona zdrowia oraz mało zdyscyplinowane społeczeństwo miały być przyczyną naszej klęski – okazało się jednak zupełnie inaczej. Ochrona zdrowia właściwie nie miała się jak sprawdzić, gdyż szybko wprowadzone restrykcje oraz zadziwiająca karność obywateli poskutkowały tym, że wiosenna fala pandemii ledwo nas liznęła. Zaczęliśmy być stawiani za wzór, również przez media zagraniczne, co szybko podchwycił rząd, uznając zadowalające wyniki z wiosny za sukces swojej polityki. Czar prysł jesienią, gdy druga fala pandemii zadziwiła wszystkich. Wskaźniki zakażeń i zgonów niewiele odbiegały od włoskiej i hiszpańskiej wiosny. Rekordowa liczba nadmiarowych zgonów dowiodła zaś, że w ostatnich miesiącach zeszłego roku nasza ochrona zdrowia się załamała. Początek tegorocznej wiosny pod niektórymi względami jest jeszcze gorszy niż jesień ubiegłego roku. Polska stała się jednym z najgorzej radzących sobie z Covidem państw na świecie.
Łóżka jeszcze są, medyków już brakuje
Jesienią szpitale tymczasowe były wyśmiewane jako pijarowa zagrywka władzy. Faktycznie, wiele z nich świeciło pustkami, co rzucało się w oczy szczególnie w przypadku placówki na Stadionie Narodowym. W pierwszych miesiącach 2021 r. okazało się jednak, że ich otwarcie i utrzymywanie w gotowości było słuszne. W połowie marca szpital na Narodowym był już właściwie przepełniony – wolnych było zaledwie kilkanaście łóżek. Szybko wypełniał się także szpital w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach, co wymusiło otwarcie kolejnej tego typu placówki na lotnisku w Pyrzowicach. 30 marca trafiło tam pierwszych kilkunastu pacjentów. Nowe szpitale tymczasowe powstają w całym kraju. W pierwszych dniach marca oddano do użytku chociażby placówkę w halach Amber Expo w Gdańsku. W leczeniu pacjentów covidowych kluczowe są jednak łóżka intensywnej terapii, których szczególnie brakuje. W połowie marca w Krakowie było ich wolnych zaledwie kilka, a w całej Małopolsce tylko 20.
Łóżka jednak same nie leczą, potrzeba do nich lekarzy oraz pozostałego personelu medycznego. A polskie deficyty w tym zakresie są wręcz legendarne i dobrze znane od lat. Pod względem liczby pielęgniarek i lekarzy znajdujemy się na szarym końcu Unii Europejskiej, co przez lata zwykle uchodziło nam na sucho. Niestety, teraz płacimy za tamte zaniedbania. Dochodzi do takich sytuacji jak w Grajewie w Podlaskiem, w którym otworzono nowy oddział zakaźny, jednak liczba miejsc w regionie się nie zwiększyła, gdyż brakowało lekarzy do ich obsługi. W nowo otworzonym szpitalu tymczasowym na Targach Kielce stosunkowo szybko skompletowano kadrę pielęgniarek, niestety nadal brakuje lekarzy. Kolejne miasta można wymieniać długo – właściwie w każdym regionie kraju deficyt medyków jest ogromny.
W takiej sytuacji jedynym wyjściem jest sprowadzenie lekarzy z zagranicy. Głównie spoza UE, gdyż w pozostałych państwach Wspólnoty sytuacja pandemiczna również jest trudna. Poza tym Polska nie może zaoferować płac, które by przyciągnęły Słowaków lub Litwinów. Pod koniec ubiegłego roku przegłosowano przepisy zapewniające medykom spoza UE szybką ścieżkę dojścia do uzyskania prawa do wykonywania zawodu nad Wisłą. Zrezygnowano m.in. z egzaminów z języka polskiego. Ustawę od początku oprotestowywał samorząd lekarski, wskazując, że może to obniżyć standardy leczenia w Polsce. Te argumenty byłyby nawet sensowne, gdybyśmy byli w zwyczajnej sytuacji – a jesteśmy w krytycznej, która wymaga nadzwyczajnych, czasem może ryzykownych środków.
Niestety, samorząd lekarski postanowił storpedować nowe przepisy. Okręgowe Izby Lekarskie nie potwierdzają prawa do wykonywania zawodu lekarzom, dla których pozytywną decyzję wydał minister. Żądają dodatkowych dokumentów, np. potwierdzających znajomość języka polskiego, co drastycznie wydłuża cały proces. Według słów szefa Kancelarii Premiera Michała Dworczyka z wywiadu dla „DGP”, do marca wydano zaledwie trzy zgody na zatrudnienie lekarza spoza UE w trybie przyspieszonym.
W epicentrum pandemii
30 marca Ministerstwo Zdrowia poinformowało, że zajętych było 31 tys. szpitalnych łóżek covidowych oraz ponad 3 tys. respiratorów. Tak wysokich liczb nie zanotowaliśmy nawet jesienią. Na szczęście od tamtej pory nasze możliwości również nieco wzrosły – oficjalnie na koniec marca mieliśmy w sumie 40 tys. łóżek covidowych oraz niecałe 4 tys. respiratorów. Ale to oficjalnie – rzeczywistość bywa już nie tak różowa. W niektórych regionach kraju brakuje wolnych miejsc i karetki jeżdżą od szpitala do szpitala. W takiej sytuacji mało kogo interesuje, że jest kilkadziesiąt wolnych miejsc kilkaset kilometrów dalej.
Jesienną falę pandemii pobiliśmy nie tylko pod względem hospitalizacji, ale też liczby zakażeń. 25 marca zanotowaliśmy rekordowe 34 tys. nowych przypadków – jesienią było to 27 tys. Średnia siedmiodniowa 30 marca zbliżała się już do 30 tys. przypadków – jesienią w szczycie nieco przekroczyła 25 tys. Co jest nieco pocieszające, to wyraźnie niższa liczba zgonów. W tym samym momencie pandemii jesienią notowaliśmy średnio około stu przypadków zgonów dziennie więcej. To prawdopodobnie efekt wyszczepienia dużej grupy seniorów. Obecnie do szpitali trafiają znacznie młodsi pacjenci, którzy częściej wychodzą nawet z ciężkich przypadków choroby.
Niedawno pisaliśmy w „Przewodniku”, że epicentrum pandemii były Czechy i Słowacja. Obecnie niestety epicentrum stanowią Polska, Estonia oraz Węgry. To właśnie w tych trzech krajach pod koniec marca notowano najwięcej zakażeń w przeliczeniu na milion mieszkańców na świecie. Niewiele lepiej jest w Szwecji, Francji, Bułgarii, Serbii oraz nadal w Czechach. Sprawa wygląda nieco inaczej, jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę zgonów. Z tego punktu widzenia najgorzej nadal jest w Czechach, Bułgarii, na Słowacji i Węgrzech. W tych ostatnich pod koniec marca notowano średnio 25 zgonów dziennie na milion mieszkańców. W Polsce 9, co i tak było jednym z wyższych wskaźników w UE. Równie źle, co w Europie Środkowej, jest tylko w Brazylii, w której notuje się ponad 12 zgonów na milion mieszkańców.
Bloomberg stworzył ranking 53 krajów świata uporządkowanych pod względem skuteczności walki z pandemią. Bierze się w nim pod uwagę pięć wskaźników – miesięczna liczba nowych przypadków oraz zgonów w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców, ogólna liczba zgonów w przeliczeniu na milion, odsetek testów pozytywnych oraz poziom wyszczepienia społeczeństwa. Polska zajęła w nim dopiero 50. miejsce – gorzej ocenione zostały tylko Brazylia, Czechy i Meksyk. Najgorzej wypadliśmy pod względem ogólnej liczby zgonów w trakcie całej pandemii, a także odsetka testów pozytywnych. Co jest oczywiście efektem zbyt niskiej liczby przeprowadzanych w Polsce testów. Wskaźnik zgonów w Polsce (1315/mln osób) jest już porównywalny z Hiszpanią (1577), choć nadal wyraźnie niższy od Włoch, Belgii i Wielkiej Brytanii. Jednak w Belgii i Włoszech obecna sytuacja pandemiczna jest nieco lepsza niż w Polsce, a na Wyspach dodatkowo wyszczepiono już znaczną część obywateli.
Polityka pandemiczna
Naukowcy z Oksfordu badają restrykcje wprowadzane przez państwa na całym świecie. Choć rząd wzbrania się jak może przed zamknięciem nas wszystkich w domach, co miało miejsce wiosną – i przyniosło efekty – to i tak obecnie pandemiczne obostrzenia w Polsce są już jednymi z ostrzejszych w UE. Oceniono je na 73 punkty w 100-stopniowej skali – tak więc skala wiosennego lockdownu przypomina Czechy (75 pkt.) oraz Niemcy (78 pkt.). W tych drugich jednak wprowadzono ograniczenia dotyczące przemieszczania się, a nawet wychodzenia z domu. W Polsce obecnie w tym względzie obowiązują jedynie zalecenia, odmiennie niż na wiosnę. W Europie najsurowsze przepisy obowiązują wciąż w Wielkiej Brytanii, a także we Włoszech oraz w Grecji, w której obowiązuje zakaz wychodzenia z domu oraz zamknięcie transportu zbiorowego. Warto zaznaczyć, że dosyć daleko idące restrykcje wprowadziła także Szwecja, która w zeszłym roku długo opierała się jedynie na rekomendacjach. Obecnie jej restrykcje zostały ocenione na niecałe 70 pkt., więc są niewiele mniejsze niż nad Wisłą.
Czy powinniśmy więc zaostrzyć restrykcje? Niestety, na to już prawdopodobnie jest za późno. Kwietniowy szczyt zakażeń na poziomie średnio ponad 30 tys. dziennie jest już raczej nieunikniony. Błędem było otwarcie galerii w lutym, co trwało aż do początku marca, a także tak późne zamknięcie szkół dla pierwszych trzech klas, co miało miejsce dopiero 20 marca. Prawda jest jednak taka, że nawet zamknięcie galerii oraz szkół dla najmłodszych uczniów poprawiłoby sytuację w niewielkim stopniu. Według danych Ministerstwa Zdrowia do połowy przypadków zakażeń dochodzi w zakładach pracy. I stamtąd są one roznoszone po domach. Tak obecnie wygląda najczęstsza „ścieżka zakażeń” w Polsce. Zakładów pracy jednak rząd nie zamknął nawet na moment – obowiązują w nich jedynie restrykcje, które są przestrzegane w różny sposób. Można utyskiwać, że PKB wygrało ze zdrowiem, z drugiej jednak strony polski budżet jest już wygłodzony tarczami antykryzysowymi z wiosny oraz jesieni. Pytanie, czy zamknąć zakłady, czy nie, to dylemat godny antycznej tragedii. Faktem jest jednak bezspornym, że wczesne zamknięcie zakładów pracy dałoby najlepsze efekty antypandemiczne.
Tego niestety zabrakło. Podobnie jak stworzenia sprawnego systemu testowania. Przykładowo w Tychach na wykonanie testu trzeba czekać w godzinnej kolejce przed budynkiem. Wielu chorych rezygnuje więc z testu, żeby nie ryzykować ewentualnego zakażenia lub „doprawienia się” podczas wystawania na deszczu lub zimnie. Zresztą niektórzy lekarze rodzinni sami to proponują. Takie zachowania to oczywiście nic dziwnego – gdyby system testowania był sprawniejszy, to chorzy chętniej by się im poddawali. Obecnie to droga przez mękę. Chociaż i tak obecna przepustowość polskiego systemu testowania jest już znacznie wyższa niż jesienią, gdy odsetek pozytywnych wyników sięgał ponad 50 proc. Aktualnie pozytywne wyniki odpowiadają za jedną czwartą do jednej trzeciej wykonanych testów. Dzienna liczba testów momentami przebija już 100 tys. Mamy więc nieco lepszy obraz pandemii niż jesienią, gdy zupełnie nikt jej nie kontrolował, ale wciąż prawdziwa skala zakażeń nie jest nam dokładnie znana.
Zaproszenie wirusa z Wysp
Jednak najbardziej koszmarnym błędem, jaki popełnili rządzący podczas pandemii, było wpuszczenie do Polski przed Bożym Narodzeniem emigrantów z Wielkiej Brytanii, bez obowiązkowego przetestowania ich, choć wszystkie kraje zamykały wtedy granice przed Brytyjczykami ze strachu przed rozprzestrzeniającym się brytyjskim wariantem koronawirusa. Rządzący nie tylko wpuścili ich do kraju, co byłoby jeszcze jakoś zrozumiałe, ale też nie poddali ich obowiązkowym testom oraz kwarantannie. Dlaczego popełniono tak tragiczny w skutkach błąd? Tłumaczenie rządzących jest zupełnie kuriozalne. Otóż według senatora Stanisława Karczewskiego rządzący bali się… krytyki ze strony społeczeństwa. Ta krytyka, nawet w formie internetowego hejtu, na pewno by się pojawiła, tu nie można mieć wątpliwości. Jednak rząd powinien kierować się dobrem wspólnym, a nie reakcjami części społeczeństwa. Efekt jest taki, że już w lutym brytyjski wariant odpowiadał za połowę zakażeń w Polsce, a w marcu nawet za 80 proc. To oficjalne dane opublikowane przez ministra zdrowia Adama Niedzielskiego.
Pozostaje mieć nadzieję, że rezultaty zacznie przynosić wreszcie akcja szczepień. W nadchodzących tygodniach prawdopodobnie problemem przestanie być dostępność preparatów – producenci zwiększyli swoje moce produkcyjne, a w Europie pojawi się wreszcie jednodawkowa szczepionka Johnson&Johnson. Rząd chce więc poszerzyć sieć punktów szczepień i umożliwić aplikowanie szczepionki także farmaceutom oraz ratownikom medycznym. Według rzecznika rządu Piotra Müllera do końca czerwca zaszczepimy 10 milionów Polaków. Jeśli takie tempo utrzymamy też w kolejnych miesiącach, to jest duża szansa, że, wliczając w to ozdrowieńców, jesienią połowa społeczeństwa będzie uodporniona na wirusa. Tak więc obecna najgorsza fala pandemii prawdopodobnie będzie też ostatnią tak dużą.