Logo Przewdonik Katolicki

Donbas

Paweł Kęska
Przystanek autobusowy nieopodal szpitala w miejscowości Wolnowacha fot. Paweł Kęska

Większość ludzi w bufornej zonie o niczym nie marzy, nawet dzieci nie mają tu marzeń… na tym polega trauma wojenna.

Mgła
Mgła – to dobrze, rosyjscy snajperzy cię nie widzą – mówi po rosyjsku idący obok mnie Bohdan, trzydziestoletni lekarz z Caritas Mariupol noszący krótką brodę i tatuaż na prawym ręku. Zaczął medycynę w Doniecku, ale z powodu wojny kończył ją w Kijowie. We wsi Orlovskoje nie szczekają psy. Idziemy nierówną, gruntową drogą. Może kilkanaście metrów przed nami, we mgle, majaczy chwiejąca się, ciemna  sylwetka człowieka. To było kulturalne centrum – Bohdan wyciąga rękę w stronę białego masywnego budynku bez drzwi i okien. A to był dom… wchodzimy do niego przez wyrwany próg. Pośrodku stoi rozbity piec, nad którym widać zaczerniony fragment sufitu. Ten ogień ogrzewał kiedyś życie. Na oknie stoją dwie kolorowe, zakurzone filiżanki, w rogu pokoju leży strzęp kobiecej garsonki. Ze ścian powyrywano kable. Poznikały drewniane elementy – progi, parapety…
 
Życie
– Mienia zawod Anna Jenisowna Tumakowa – przedstawia się wychudzona staruszka o błyszczących, szarych oczach. Jej dom leży w tej samej wsi, kilkadziesiąt metrów dalej. Jest zadbany i ciepły, wszędzie stoją rodzinne zdjęcia. Obok Anny siedzi Nikolaj Nosow, czterdziestolatek o czerwonej, okrągłej twarzy. – Przed wojną w naszej wsi był sowchoz owocowo-warzywny – mówi staruszka – ludzie zewsząd przyjeżdżali tu do pracy. Ja byłam dojarką. Pięćdziesiąt lat pracowałam. A teraz? Wojna. Obory poburzyli. Wszystko pokradli. Umarł mąż. Nie ma nic. O czym myślę, kiedy jestem tu sama? Żeby pójść na tamten świat...
– Babuszka, co wy? – mówi, kręcąc głową Nosow. Bogdan mierzy Annie ciśnienie, przegląda stojące na stole pudełka z lekami. – Byłem palaczem w przedszkolu – mówi Nikolaj – kiedy zaczęła się wojna z 350 osób zostało we wsi może 90. Sami starzy. Szkoła zamknięta, bo nie ma dzieci. Pomagam babuszce we wszystkim co trzeba. Żenia z Caritas z Mariupola nauczyła mnie psychologicznych rzeczy, jak znaleźć wspólny język z ludźmi. Przyjedzie do nas kiedy Żenia? – Nikolaj zagaduje młodego lekarza. – U was tak dobrze, że nie trzeba – ripostuje Bogdan. – Zaprzyjaźniliśmy się z babuszką i z innymi staruszkami – kontynuuje czterdziestolatek – Pomagam we wszystkim, bo jestem jak to mówią – opiekun socjalny. Lżej mi na duszy i zarobię kilka groszy, bo odkąd wojna, nikt tu nie ma pracy. Przed wyjściem wszyscy okazują sobie gesty czułości, jakby dotyk miał przekazać niewidzialną siłę. Na jednym z następnych podwórek widzę deski zaplamione farbą i tynkiem, okiennice, parapety… Rozumiem – ci, którzy zostali, palą w piecach domami tych, którzy odeszli.
 
Most
Na samochodzie z niebieskim znakiem Caritas Mariupol jest naklejka z przekreślonym karabinem – nie mamy broni. Jedziemy powoli. Mijamy znaki ostrzegające o minach na poboczu. Z mgły, jak ogromne kretowiska, wyłaniają się ukraińskie bunkry i okopy II linii frontu gotowe do przyjęcia inwazji z Donieckiej Republiki Ludowej. – Broń średniego zasięgu nosi na 30 kilometrów, a granice ciągną się na północ 450 kilometrów, to właśnie buforna zona – mówi chłodno Bohdan – kto mógł, to stąd wyjechał. Zatrzymujemy się nad przepaścią, której brzegi połączone były kiedyś mostem. Z jego samotnych, wyciągniętych ramion sterczą dziś po dwóch stronach powyginane stalowe pręty. Po drugiej stronie jest DNR. Zostajemy na Ukrainie.
 
Babuszka
Szczekają psy. Ryneczek małego miasteczka. Ludzie kupują mięso w starym samochodzie z dużym otwartym bagażnikiem. Mężczyźni palą papierosy, kobiety rozmawiają. Tak jak w innych wioskach i miasteczkach strefy, z powodu wojny, upadku przemysłu i masowej emigracji bezrobocie sięga tu 80 proc. Nie ma sklepu, nie ma apteki, nie ma usług. Czekamy z grupką osób na autobus. – Jestem babcia Swieta – mówi z delikatnym uśmiechem staruszka w szarym płaszczu – Ja was prawie nie widzę, mam słabe oczy. Gdyby nie opiekunka, to bym już nie poradziła. Do autobusu wsiadają sami starsi ludzie oraz kilku opiekunów, przeważnie kobiety w wieku pięćdziesięciu lat. Jedziemy do miasta Wolnowacha, w którym działa szpital. Będzie można pójść do lekarza, a dziś przyjmuje okulista, więc wszyscy do okulisty. Bogdan z czułością prowadzi babcię Swietę po schodach na drugie piętro. 20 osób tłoczy się na korytarzu przed gabinetem. Wchodzimy do środka, prowadząc babcię. Okulistka ma może 45 lat. W jej twarzy i gestach widać zmęczenie. Przyjmie dziś ponad stu pacjentów. Babcia Swieta siedzi na kozetce, lekarka w jednej dłoni trzyma przedmiot wyglądający jak stara lupa do znaczków, w drugiej – starą lampę bez abażuru. Katarakta. W tych warunkach wiele nie można pomóc – mówi. Zagubiona staruszka mówi do siebie coś po cichu… może skargę, może modlitwę.
 
Brzeg nadziei
Wieś Kamianka. Przed niedużym budynkiem pomalowanym na biało spotykamy Martę Titaniec, prezes polskiej Fundacji Most Solidarności. Drobna, energiczna, mówiąca ambitnie po ukraińsku, jest tu nie pierwszy raz. Wizytuje projekt pomocy dla ludności cywilnej. Na drzwiach budynku rosyjski napis: „Brzeg nadziei”. We wnętrzu wita nas krzyk i pisk radości! Martuszka, kochana! Jedni wołają przez drugich i rzucają się sobie w ramiona. Siadamy gęsto wokół zastawionego stołu. Od pieca bije ciepło przesycone zapachem palonego drewna. Kilkanaście kobiet w różnym wieku mówi prawie jednocześnie. – Jesteśmy Grekami, wielu Greków tu mieszka, nie odejdziemy stąd – mówi podniesionym głosem kruczoczarna Maria, trzydziestolatka – u nas same opiekunki, u nas babuszki zadbane i założyliśmy własną organizację „Brzeg nadziei”! Przeżyjemy! Tylko o nas nie zapominajcie! Na stole marynowane papryki, bułki z czosnkiem, domowe, aromatyczne wino. Śpiewamy. Łączy nas melodia Rozszumiały się wierzby płaczące – każdy śpiewa gromko w swoim języku. Doczytałem potem, że napisał ją radziecki kompozytor jako hołd dla kobiet dotkniętych dramatem wojny. Do domu wchodzą dwie dziewczynki. Ich widok rozjaśnia wszystkie twarze. Dzieci pokazują rysunki, na których kolorowe księżniczki sąsiadują z gołąbkami pokoju. Za nimi na ścianie widać ukraińską mapę, a na niej wijącą się szarą wstęgę bufornej zony.
 
Caritas
Żeby dotrzeć do oddalonego o 20 kilometrów Mariupola, portowego miasta hut i stali, trzeba minąć kilka szlabanów obsadzonych żołnierzami z ciężką bronią. Życie tu toczy się w miarę normalnie. Młodych ludzi jest niewielu. Są ostentacyjnie dobrze ubrani i piękni. 50 tysięcy osób pracuje w hutach, w tym ojciec Bogdana. Ceny przekraczają standardy warszawskie, a przeciętne pensje w przeliczniku sięgają 600 zł. Na wieszaku w gabinecie dyrektora Caritas Mariupol wiszą: sutanna, kurtka Caritas i kamizelka kuloodporna. – Jak to się zaczęło? Kiedy pojawili się masowo uchodźcy z DNR, kiedy w 2015 r. rosyjskie grady zbombardowały Mariupol i poginęli ludzie, zacząłem pomagać, zwyczajnie, po chrześcijańsku, bo jestem księdzem. Ks. Rościsław Spryniuk jest grekokatolikiem, ma czterdzieści kilka lat, mówi z energią. Pół domu im oddałem. Przyszli wolontariusze. To założyliśmy Caritas – czyli miłość, pomoc, i tak tu się spotkaliśmy. W gabinecie jest jeszcze kilka osób, w tym Żenia – psycholog, Bogdan, Ewgenij – wicedyrektor Caritas, który jako wolontariusz zwoził samochodem rannych z frontu, kiedy nie było kartek. – Od początku polskiego projektu wyjechaliśmy w 530 patroli medycznych, w których brało udział dwóch lekarzy, dwie pielęgniarki, psycholog, prawnik. Ponad 2200 razy badaliśmy staruszków, a teraz kończymy budować gabinet medyczny – recytuje Ewgenij, przekładając kartki, podczas gdy Marta robi notatki. – Wyszkoliliśmy 50 opiekunów, którzy w 13 wioskach codziennie pomagają 150 osobom… –  kontynuuje. – Chcemy ich nauczyć samodzielności, żeby zakładali fundacje, szukali wolontariuszy… budowali nowe społeczeństwo.
 
Przyszłość
Siedzimy w ładnej kawiarni w Mariupolu, oddalonej o nie więcej niż godzinę drogi od opustoszałych wiosek. Przy stoliku Bohdan, Marta, Żenia – piękna dziewczyna o greckiej urodzie, która po skończeniu psychologii pracowała w wojsku w strefie frontu, potem z dziećmi z traumą wojenną, a teraz szkoli opiekunów socjalnych w Caritas i z medykami wizytuje wioski. Większość ludzi w bufornej zonie o niczym nie marzy, nawet dzieci nie mają tu marzeń… na tym polega trauma wojenna – mówi Żenia siedząca bardzo blisko Bogdana. Łączy ich coś więcej niż praca, w ich spojrzeniach i gestach można wyczuć ciepło. A Kamianka? – zagaduje Marta. – Kamianka słabnie… – mówi  Żenia – z każdym rokiem bardziej. Najstraszniejsze wyzwanie to sprawić, żeby ludzie mieli wiarę w przyszłość, nadzieję i tą nadzieję podtrzymać. Kawa smakuje po „europejsku”. Za oknem mrok i chłód robotniczego miasta, którego ulice poza centrum są słabo oświetlone. Nad miastem wisi mgła zmieszana z gryzącym, fabrycznym dymem Donbasu.
 
Pandemija
Telefon. Rozmawiam z Bogdanem przez Messenger.
– Jak u was, jak pandemija?
– Żywiom… – mówi jak zawsze spokojnie Bogdan – Na 5 maja w Mariupolu zarażonych 58 osób, w tym 35 medyków.
– U was stan wyjątkowy, co to dla was znaczy? – pytam.
– Zamknięty transport publiczny, nikt nigdzie nie pojedzie, nie można dojechać do lekarza, nie można pojechać do sklepu… nic już nie można. W ogóle jeździć mogą tylko rządowi i pomoc humanitarna. Bardzo ciężko…
– Jeździcie do bufornej zony? – dopytuję.
– Dwa patrole w tygodniu mamy telefoniczne, a dwa samochodowe – więc jeździmy. Pracujemy w skafandrach, badamy krew. W naszych wioskach wszyscy zdrowi. Uczymy ludzi higieny, nikt nikogo nie dotyka, nosimy maski, rękawiczki, standardy światowe – WHO!
– A jak się czujecie, jak żyjecie?
– Jesteśmy z Żenią nad morzem, leżymy na piasku, wieje wiatr, wiosna. Pozdrawiamy was, tęsknimy za wami…
 
Projekt „Model usług społecznych i opieki zdrowotnej w obwodzie donieckim na Ukrainie” jest współfinansowany w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki