Logo Przewdonik Katolicki

Warchoły w robotniczych bluzach

Paweł Stachowiak
25 czerwca 1976 r. przed budynkiem KW PZPR zgromadziło się 5 tys. ludzi fot PAP

Tylko sześć lat czekał Edward Gierek na bunt „przewodniej siły narodu”. Sygnałem do protestów stały się podwyżki cen, ale miejsca, gdzie wybuchły – zaskoczyły. W Radomiu, Ursusie i Płocku tradycji oporu nie było, a to one stały się scenami dramatu Czerwca 1976 r.

Warcholstwo – nie jest to pojęcie często obecne we współczesnej polszczyźnie. Warchołem nazywano niegdyś szlachcica-pieniacza, który dla swego małostkowego interesu burzy zasady porządku, wszczyna awantury, z lubością wikła się w konflikty i sieje zamęt. Wypisz wymaluj pan Zagłoba w swym najgorszym wcieleniu albo książę Radziwiłł „Panie Kochanku”. Nieoczekiwanie w roku 1976 słowo to powróciło w języku partyjnej propagandy. Tak zaczęto wówczas nazywać nie szlacheckich wichrzycieli, zaczadzonych „złotą wolnością”, ale robotników, którzy wyszli z zakładów pracy, aby podnieść bunt przeciw władzy, która sama zwała się „ludową”.

Cukier o 100 proc.,
mięso – o 60 proc.

W połowie lat 70. gierkowski cud gospodarczy i epoka mniemanego dobrobytu wyraźnie dobiegały końca. Gospodarka nie była w stanie sprostać rozbudzonym przez propagandę sukcesu aspiracjom konsumpcyjnym społeczeństwa. Znów, jak pod koniec rządów Gomułki, zaczęły narastać problemy z zaopatrzeniem sklepów. Polacy mieli w kieszeniach więcej pieniędzy, jednak coraz mniej mogli za nie kupić. Władze komunistyczne, które zawsze postrzegały gospodarkę jako instrument polityki i odrzucały potrzebę głębszych, systemowych reform, widziały tylko jedno wyjście z takiej sytuacji: podwyższyć ceny i ściągnąć z rynku nadmiar pieniądza. Rozwiązanie prymitywne i obliczone na krótką metę, ale nienaruszające zasad „gospodarki socjalistycznej”. Był tylko jeden problem – niebezpieczeństwo buntu tych, których władze obawiały się najbardziej – robotników wielkich zakładów pracy, stale przekonywanych przez propagandę, że stanowią „przewodnią siłę narodu”.
Gomułka czekał na bunt „przewodniej siły” czternaście lat, Gierek, już tylko niecałe sześć. Sygnałem do protestu, podobnie jak w grudniu 1970 r., stało się ogłoszenie podwyżki cen, ale miejsce, gdzie wybuchł, zaskoczyło. Radom, Ursus, Płock, gdzie wcześniej tradycji oporu raczej nie było, stały się najważniejszymi scenami dramatu Czerwca 1976 r.
W czwartek 24 czerwca na mównicę sejmową wyszedł premier Piotr Jaroszewicz. Był blady, spocony, chwiał się na nogach, zdawało się, że będzie musiał przerwać przemówienie, jednak dotrwał do końca. Ogłosił podwyżki cen, choć więcej mówił o „rekompensatach” i „konsultacjach”, podczas których załogi wybranych przedsiębiorstw „odniosły się do propozycji rządu ze zrozumieniem i aprobatą”. Sejm, oczywiście jednomyślnie, wniosek premiera zaaprobował. Całe widowisko transmitowano w wieczornym „Dzienniku telewizyjnym” o godz. 19.30. Nasz nieoceniony przewodnik po tamtej rzeczywistości – Stefan Kisielewski „Kisiel”, zapisał: „w czasie jego przemówienia pokazywano czasem twarze posłów: zbaraniałe i bez wyrazu”.
Pozbawiona propagandowej otoczki, podwyżka okazała się drastyczna (cukier o 100 proc., mięso i wędliny średnio o 60 proc.), a zasady rekompensat preferowały lepiej zarabiających. Przeprowadzone wtedy badania opinii publicznej pokazały, że większość społeczeństwa zdawała sobie sprawę z nieuchronności podwyżek, ludzi rozdrażniła jednak arogancja władzy, lekceważenie przez nią jej własnych zasad i haseł, fasadowość „konsultacji” i prymitywna nachalność propagandy. Gierek i Jaroszewicz mieli się czego obawiać.

„Czego wam się zachciało, samochodów, willi?”
Następnego dnia, w piątek 25 czerwca, już przed godziną 7.00 rano raport MSW donosił o 54 „przerwach w pracy”. Sytuacja przybrała szczególnie dramatyczny charakter w radomskich zakładach zbrojeniowych „Łucznik” im. gen. Waltera. Gdy przed dyrekcją zebrał się tłum, do zgromadzonych wyszedł dyrektor. „Czego wam się zachciało, samochodów, willi?” – krzyczał. Protestujący wyszli na ulice, w geście solidarności dołączyły kolejne zakłady, uformował się pochód liczący od 3 do 4 tys. robotników, zmierzający w kierunku siedziby Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Manifestanci żądali odwołania podwyżki, śpiewali na przemian Jeszcze Polska nie zginęła i Międzynarodówkę. Jakże znamienny i paradoksalny symbol – robotnicy w akcie buntu wznoszą tę samą pieśń, którą śpiewano na partyjnych zjazdach i wiecach.
Pod budynkiem KW zgromadziło się około 5 tys. ludzi, atmosfera była coraz bardziej burzliwa. Sekretarza Jerzego Adamczyka, który próbował przemawiać do tłumu, próbowano rozebrać z drogiego, jak sądzono, garnituru. Wreszcie demonstranci wdarli się do budynku. Wyszedł do nich I sekretarz radomskiego KW Janusz Prokopiuk, już przewidująco bez marynarki i krawata, i obiecał przedstawienie ich żądań władzom w Warszawie. Kilku robotników otoczyło jego biurko i przysłuchiwało się rozmowie telefonicznej ze stolicą. Gdy przekonali się, że niewiele uzyskał, padło hasło „za dupę i za okno”. Szczęśliwie „towarzysze byli obok i pomogli” – wspominał później Prokopiuk.
Na placu przed KW tłum śpiewał już wtedy: „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy, co nam Ruskie zabrać chciały, szablą odbierzemy”. Jak niegdyś w Poznaniu i Gdańsku pojawiały się hasła polityczne, Międzynarodówki już się słyszeć nie dało. Szczególne emocje wzbudziła zawartość komitetowych lodówek – szynki, kiełbasy i inne dobra nieczęsto wówczas goszczące w sklepach. Wreszcie budynek podpalono, sekretarz Prokopiuk uciekł w ostatniej chwili, „śmiertelnie blady, ubrany w jakiś sweter, na głowie miał stary kaszkiet” – wspominał jeden z jego podwładnych. Przed płonącym gmachem palono książki klasyków marksizmu–leninizmu, portrety Lenina, niszczono czerwone flagi. „Ludzie wyrzucali przez okna biurka, maszyny do pisania, do liczenia, wszystko co się dało […] Krzyczano: Precz z komuną i żeby to wszystko spalić, zdemolować. Naród był rozwścieczony, że partyjniacy mają to wszystko” – relacjonowała jedna z kobiet uczestniczących w proteście. Ulice przecięły barykady, protestujący zatrzymywali wozy strażackie jadące gasić budynek KW. „Nie gaście, niech się cały w diabły spali, do samych fundamentów” – wołano do strażaków.

Nie tylko Radom
Władze przerzuciły do Radomia półtora tysiąca funkcjonariuszy ZOMO i milicji, nie użyto jednak wojska. Oddziały ruszyły ku centrum miast, niszcząc barykady często podpalane przez demonstrantów. Wywiązywały się walki wręcz, pałki, armatki wodne, gaz łzawiący z jednej strony, kamienie, płyty chodnikowe, krawężniki, butelki z drugiej. „Bandyci”, „hitlerowcy”, „pachołki bolszewickie” – krzyczano. Na ulicach walczyli głównie ludzie młodzi, ale przy dość jednoznacznym poparciu większości mieszkańców miasta. Raport sporządzony w radomskim KW PZPR mówił o tym z pewną goryczą: „tylko w bardzo nielicznych przypadkach można mówić o obywatelskiej postawie, o uczciwych mieszkańcach Radomia”.
Sami demonstranci relacjonowali później, że prowodyrami zachowań chuligańskich, rozbijania wystaw i rabunku sklepów, byli osobnicy identyfikowani często jako funkcjonariusze MO i SB. Był to schemat postępowania stosowany również sześć lat wcześniej na Wybrzeżu, prowokacje legitymizujące brutalność sił porządkowych. Jest zadaniem ogromnie trudnym rozdzielenie tego, co było na ulicach Radomia wynikiem rozgoryczenia i frustracji, a co aktem bandytyzmu. Niekiedy gniew demonstrantów był okazją dla pospolitej grabieży dokonywanej przez ludzi z kryminalną przeszłością. Podczas protestów zginęło dwóch robotników, wiele wskazuje jednak, że ich śmierć była wynikiem nieszczęśliwego wypadku, rany odniosło najprawdopodobniej kilkaset osób, w tym 75 funkcjonariuszy MO.
Radom nie był jedynym miejscem protestów. Większe rozmiary przybrały one również w Ursusie i Płocku. Ich przebieg nie był jednak równie dramatyczny i brutalny. Robotnicy z zakładów budowy ciągników w Ursusie zablokowali przebiegające nieopodal zakładu linie kolejowe w kierunku Katowic i Poznania. Wieczorem ZOMO przystąpiło do odblokowania torów. Inaczej niż w Radomiu, nie było tu walk, a raczej „polowanie na ludzi”, uciekających przed pałkami, racami i gazem. W Płocku stanęła rafineria, a część jej pracowników ruszyła w kierunku centrum miasta pod budynek komitetu partii. Protest płocki zakończył się bez ofiar i rannych, mniej było również aktów chuligańskich.

„Jacy to są łajdacy, jak oni szkodzą krajowi”
Władze partyjne były zaskoczone rozmiarami protestu. „Wiedzieliśmy, że to będzie trudne, ale nie aż tak” – stwierdził Edward Gierek na wieczornym posiedzeniu Biura Politycznego PZPR. Nikt nie postulował użycia broni, wciąż działała przestroga grudnia 1970 r., nie było też determinacji, aby bronić podwyżek. Podjęto decyzję, aby się z nich wycofać. „W 24 godziny po pierwszym oświadczeniu Jaroszewicz z żałobną miną wydukał w telewizji, że […] rząd zawiesza podwyżkę cen. A więc klapa niezwykła i kompromitująca” – skomentował Kisiel.
Kapitulacja nie oznaczała jednak braku zemsty na buntownikach, być może uczyniła ją nawet brutalniejszą. Szczególnie złą sławę zyskało brutalne bicie zatrzymanych demonstrantów na tzw. ścieżkach zdrowia, które do dziś stanowią najbardziej złowrogi symbol tamtego Czerwca. Przeganianie ludzi między dwoma szpalerami bijących, niejednokrotnie z kolejnym zawracaniem, było represją wyjątkowo dotkliwą i powodowało ciężkie obrażenia. Bito 75-centymetrowymi pałkami, czasem „po warszawsku”, czyli trzymanymi odwrotnie, kopano, uderzano pięściami. Powtarzano tę torturę podczas kolejnych wezwań na przesłuchania. Uwięzieni byli wyprowadzani z cel i bici w korytarzach, zanim trafili do sali przesłuchań. Grozę budzi poziom sadyzmu. Stanisław Górka, jeden z zatrzymanych, wspominał, iż zomowcy celowo wymierzali ciosy w bliznę po niedawnej operacji, którą miał na brzuchu. „Widziałem, jak ciągnęli ludzi na przesłuchania i z przesłuchań. […] Powybijane zęby, połamane szczęki, powycinane włosy. Golono połowę głowy, tego się nie da opisać” – opowiadał Krzysztof Gniadek. Są setki takich relacji, wiele znacznie bardziej drastycznych.
Sygnał zezwalający na taką eskalację brutalności, a nawet do niej zachęcający, dał sam I sekretarz KC PZPR Edward Gierek. „Powiedz tym swoim radomianom, że ja mam ich wszystkich w dupie. Zrobiliście taką rozróbę i chcecie, by to łagodnie potraktować? To warchoły, ja im tego nie zapomnę” – mówił do sekretarza Prokopiuka już wieczorem 25 czerwca. Kilka dni później podczas telekonferencji z sekretarzami wojewódzkimi partii był jeszcze bardziej kategoryczny. „Trzeba załodze tych czterdziestu paru zakładów, które strajkowały, powiedzieć, jak my ich nienawidzimy, jacy to są łajdacy, jak oni swoim postępowaniem szkodzą krajowi. Uważam, że im więcej będzie słów bluźnierstwa pod ich adresem […] – tym lepiej dla sprawy. […] To musi być atmosfera pokazywania na nich jak na czarne owce, jak na ludzi, którzy powinni się wstydzić, że w ogóle są Polakami, że w ogóle na świecie chodzą” – krzyczał.
Na cały kraj rozlały się fale zorganizowanej nienawiści wobec „warchołów”, wiece potępienia dla nich i histerycznego poparcia dla I sekretarza. „Komedia na całego – komentował Kisiel – w całym kraju deklarowano wierność dla decyzji rządu (tylko nie wiadomo dla której: tej podwyższającej ceny, czy tej anulującej podwyżkę) oraz przysięgano pracować do upadłego. Było to absolutnie coś z Orwella i coś z Mrożka”.

Czerwiec 1976 r. zakończył fałszywą idyllę gierkowskiego liberalizmu. Niektórzy do dziś skłonni są chwalić I sekretarza za to, że nie kazał strzelać, i oceniają go przez pryzmat „gierkówki”, darmowych wczasów i Fiata 126p. Mnie to przypomina stary sowiecki dowcip o dziecku, które towarzysz Lenin wyzwał od najgorszych, bo przeszkadzało mu się golić. „A przecież miał brzytwę, mógł zarżnąć”. Bestialstwo zomowców, przywódca nawołujący do nienawiści, to były jednak paroksyzmy władzy coraz  bardziej odczuwającej swą słabość.
Kisiel komentował to w swoim niepowtarzalnym stylu: „A to heca złapali się we własne sidła bez naszego współudziału. Chi, chi! Szkoda tylko, że ta nasza inteligencka opozycja taka marna i głupia”. Cóż, pierwsza diagnoza okazała się słuszna, druga już nie. No ale nawet Kisiel mógł się kiedyś pomylić. Przekonamy się o tym w kolejnym tekście niniejszego cyklu.

U źródeł wolności
Polska 1980–1981


Czterdzieści lat temu zaczęła się inna Polska. Zajmując się na co dzień historią Polski XX wieku, wykładając ją na uniwersytecie, zmagałem się zawsze z problemem mówienia o wydarzeniach lat 1980–1981. „Polska rewolucja”, „Karnawał Solidarności” – wiele jest określeń tych niezwykłych 16 miesięcy, które zmieniły obraz społeczny, polityczny, kulturowy, intelektualny naszego kraju. Trudno jest o tym opowiadać, szczególnie pokoleniu, które nie doświadczyło tamtych emocji. Trudno dlatego, że najważniejsze w tej opowieści są właśnie emocje, nie nagie historyczne fakty. Jak wyrazić entuzjastyczną nadzieję, gorączkowe zaangażowanie, bezinteresowną solidarność, swoiste rozedrganie emocjonalne, które nas wtedy opanowały? Jakże odmienne są tamte doświadczenia od rzeczywistości społeczeństwa, w którym dziś żyjemy.
Czasem mam wrażenie, że prościej jest mi mówić o rzeczach, które zdarzyły się dawniej, gdzie indziej – takich, do których mam dystans. Niełatwo jest przekazać to, czego doświadczyło się osobiście, nawet jeśli było to w bardzo młodym wieku. Zryw „solidarnościowej rewolucji” miał to do siebie, że angażował szczególnie mocno ludzi młodych, choćby licealistów, jakim ja sam wówczas byłem. Chciałbym, aby studenci, którym o tym mówię, byli w stanie poczuć, zrozumieć ówczesne emocje i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie jest to możliwe.
„Kto tych dni nie przeżył, kto nie szalał z radości w tym czasie wraz z całym narodem, ten nie dozna w swym życiu największej radości” – napisał Jędrzej Moraczewski o wydarzeniach listopada 1918 r. Myślę, że ten cytat odnieść można również do tamtych 16 miesięcy, dziś już tak odległych, a przecież jakże ważnych i fascynujących, tak charakterystycznych dla polskiej historii, ale również jakże odmiennych i nietypowych. W cyklu artykułów, któremu nadałem tytuł „U źródeł wolności. Polska 1980–1981”, będę się starał opowiedzieć:

„O tych dniach pełnych nadziei
Pełnych rozmów i sporów gorących
O tych nocach kiepsko przespanych
Naszych sercach mocno bijących

O tych ludziach, którzy poczuli
Że są teraz właśnie u siebie
Solidarnie walczą o dzisiaj
I o jutro także dla ciebie”.


(fragment Piosenki dla córki napisanej w Stoczni Gdańskiej podczas strajku w sierpniu 1980 r. przez Krzysztofa Kasprzyka).

Paweł Stachowiak

Pierwszy z cyklu artykułów – Nadzieja wbrew codzienności. Polska lat siedemdziesiątych – opublikowaliśmy w nr. 16. Z tekstem można się zapoznać w e-wydaniu lub na www.przewodnik-katolicki.pl.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki