Doskonale pokazuje on, do jak niebezpiecznego punktu doszliśmy dzisiaj w Polsce. Na pierwszy rzut oka ujawnia się przede wszystkim hipokryzja. Popatrzmy na opozycję, która domagała się przełożenia terminu wyborów, argumentując – w czym się z nią można zgodzić – że wybory tradycyjne w czasie epidemii to nie jest najlepszy sposób, a z kolei zaproponowane przez PiS przepisy o głosowaniu korespondencyjnym były dziurawe jak sito. Dość powiedzieć, że eksperci wskazywali, że do końca nie wiadomo było, kto głosował, zaś liczenie oddanych głosów mogło trwać miesiącami. Gdy jednak Jarosław Kaczyński i Jarosław Gowin ogłosili, że wybory 10 maja się nie odbędą, zaczęli bić na alarm, że oto w Polsce kończy się demokracja.
Nie mniej hipokryzji było w działaniach PiS, który przekonywał, że wybory muszą się odbyć w maju, bo to jedyny konstytucyjny termin. Gdy jednak Kaczyński z Gowinem znaleźli rozwiązanie, które przesuwało wybory na czerwiec albo lipiec, rządzący zapomnieli, co mówili wcześniej, broniąc tego rozwiązania. Mało tego. PiS oskarżał opozycję, że utrudnia przeprowadzenie wyborów, trzymając ustawę o głosowaniu korespondencyjnym w Senacie 30 dni (choć tyle daje konstytucja). Gdy jednak Senat zdecydował się skrócić prace o jeden dzień i zagłosować nad ustawą wcześniej, PiS oburzał się pośpiechem prac w izbie wyższej parlamentu.
Politycy nie mają problemu z tym, by w ciągu chwili zmieniać poglądy o 180 stopni i mówić we wtorek coś zupełnie sprzecznego z tym, co mówili w poniedziałek. Gorzej, że wyborcy im to potrafią bez mrugnięcia okiem wybaczyć. Skoro nasi zmieniają zdanie, to znaczy, że był ku temu powód. Jak zdanie zmieniają przeciwnicy, tylko dowodzą, że są źli i głupi, a więc słusznie są naszymi przeciwnikami. Hipokryzja jest więc rewersem poważniejszego problemu, którym jest totalna nieufność. Opozycja uważa, że PiS zrobi wszystko, by tylko wygrać wybory prezydenckie. Że nie ma takich zasad i reguł, których by nie był gotów złamać, tylko po to, by ocalić swoją władzę. Z kolei PiS uważa, że opozycja robi wszystko, by PiS odsunąć od władzy. Jeśli więc cokolwiek proponuje, to robi to tylko po to, by wygrać wybory, obalić Dudę i Kaczyńskiego.
Oczywiście historia ostatnich lat pokazuje, że urazy i krzywdy po obu stronach są olbrzymie. Każda uważa, że to ta druga jest winna, że oni zaczęli, my się tylko bronimy. Problem jednak w tym, że jeśli jesteśmy demokratyczną wspólnotą uznajemy, że nasz ustrój to umowa, którą wszyscy akceptują. Aby zawrzeć umowę, potrzebne jest przynajmniej minimum zaufania. Choćby do przeprowadzenia wyborów. Rządzący i opozycja muszą mieć elementarne zaufanie do siebie, że są ustalone zasady, których wszyscy będą się trzymać, nawet jeśli będą dla nich niekorzystne. Nawet jeśli to zaufanie oparte jest na kontroli, na patrzeniu drugim na ręce.
Jednak tam, gdzie tego zaufania brak, nie ma już sytuacji normalnej, ale jest wojna domowa, gdzie wszyscy myślą o sobie w kategoriach wrogów, którzy nie mogą zaproponować nic mądrego. Istnieje tylko konflikt, a kompromis uważany jest za przejaw słabości. Te zjawiska nie są nowe, ale przy okazji wyborów prezydenckich ujawniły się z niespotykaną dotąd intensywnością.