Logo Przewdonik Katolicki

Rozłam staje się faktem

Krzysztof Mielnik-Kośmiderski
fot. ANDY RAIN/PAP EPA

Przedterminowe wybory ostatecznie dowiodły, że wynik referendum w sprawie brexitu nie był dziełem przypadku. Partia Konserwatywna odniosła najbardziej spektakularne zwycięstwo od czasu, kiedy na czele rządu stała jeszcze Margaret Thatcher.

Taniejący funt, dotkliwe cięcia budżetowe, słabnąca pozycja państwa na arenie międzynarodowej i wyraźny odpływ siły roboczej z krajów unijnych – to obraz Wielkiej Brytanii rysujący się na przestrzeni trzech i pół roku od referendum o wyjściu z Unii Europejskiej. Realia kraju uległy w tym okresie sporemu przeobrażeniu. Do 12 grudnia wydawało się, że wyspiarze wyciągną z tego odpowiednie wnioski.
Przedterminowe wybory do brytyjskiego parlamentu, które po raz pierwszy od 96 lat odbyły się w czwartek (12 grudnia), miały stanowić poprawkowy egzamin dojrzałości. 42 miesiące po referendum w sprawie brexitu Brytyjczycy dostali ostatnią szansę na odwrócenie losów swojego kraju. Wydawało się, że słabnąca dominacja konserwatystów, wywołana w dużej mierze przez nachalny egocentryzm premiera Borisa Johnsona, może poskutkować wyczekiwanym w Europie odwróceniem trendu i zwiększeniem popularności opozycji. Na kontynencie liczono, że część elektoratu zagłosuje na Partię Pracy Jeremy’ego Corbyna oraz wyraźnie proeuropejskich Liberalnych Demokratów, którzy przez wiele lat stanowili trzecią lub czwartą siłę w parlamencie. Liderka partii Jo Swinson odważnie zadeklarowała nawet, że w przypadku wygranej natychmiast odwoła artykuł 50 i, bez organizowania kolejnego referendum, przywróci kraj Unii Europejskiej. Na północy największą siłą miało być z kolei SNP, niestrudzenie dążące do niepodległości Szkocji.
 
Droga bez odwrotu
Wybory ostatecznie dowiodły, że wynik referendum w sprawie brexitu nie był dziełem przypadku. Partia Konserwatywna powiększyła swój parlamentarny dorobek aż o 47 krzeseł i zdobywając 365 miejsc, odniosła najbardziej spektakularne zwycięstwo od 1987 r. Wówczas na czele rządu stała jeszcze Margaret Thatcher. Tuż po ogłoszeniu triumfu Johnson zapewnił, że już nic nie stoi na przeszkodzie, by 31 stycznia 2020 r. stał się ostatnim dniem obecności jego kraju w strukturach europejskich. W istocie, mimo że datę brexitu przenoszono już kilkakrotnie, tym razem brak racjonalnych powodów, aby powątpiewać w te słowa. Nawet jeśli któryś z posłów zdecydowałby się na opuszczenie szeregów partii, ta nadal będzie zdolna do realizacji zamierzonego celu, dysponując wymaganą większością.
To, że do brexitu ostatecznie dojdzie, nie oznacza bynajmniej końca emocji związanych z tym bezprecedensowym rozwodem. Wedle poczynionych założeń, do końca 2020 r. obowiązywać będzie tzw. okres przejściowy, podczas którego obie strony wypracują szczegółowe zasady współpracy. Przynajmniej w teorii. W praktyce trudno sobie wyobrazić, aby tysiące kwestii formalnych udało się dopiąć w ciągu 11 miesięcy. Eksperci dowodzą, że sformułowanie tak skomplikowanych ustaleń, w rzeczywistości może zająć od 7 do 10 lat! Prawdopodobnie pod koniec przyszłego roku strona brytyjska będzie musiała przełknąć kolejną gorzką pigułkę. Jeśli do Brukseli nie zostanie wysłana prośba o przedłużenie okresu przejściowego, upaść mogą negocjacje z Unią i pojawi się ryzyko kryzysu. Zarówno na froncie prawnym, jak i ekonomicznym.
Mając wciąż świeżo w pamięci drogę przez proceduralne męki, które dowiodły nas do obecnej sytuacji, nie ma sensu wybiegać w analizach poza rok 2020, bo tego, jak ułożą się dalsze stosunki, na chwilę obecną nikt nie jest w stanie przewidzieć.
Z perspektywy blisko milionowej społeczności Polaków, którzy mieszkają na Wyspach najważniejsze jest jedno. Na bazie ustaleń poczynionych przez Theresę May, a następnie potwierdzonych przez Borisa Johnsona, rząd brytyjski gwarantuje prawo do pracy, edukacji oraz pełnej gamy świadczeń wszystkim obywatelom krajów unijnych. Warunkiem jest życie w Królestwie i rejestracja w programie osiedleńczym w ciągu najbliższych 18 miesięcy. Jednocześnie warto mieć świadomość, że od 1 lutego 2020 r. dobiegnie końca preferencyjne traktowanie nowych imigrantów z państw członkowskich Unii Europejskiej, a na pracę będą mogli liczyć przede wszystkim specjaliści z wysokimi kwalifikacjami (inżynierowie, informatycy, lekarze), niezależnie od miejsca ich pochodzenia. Wiadomo też, że w dłuższej perspektywie rząd Johnsona chciałby wprowadzenia systemu punktowego na wzór australijski. W ramach nowej strategii rozwoju, dostęp do rynku pracy uzależniony byłby przede wszystkim od zawodowych umiejętności kandydatów i aktualnego zapotrzebowania kraju. Tutaj oprócz fachowców, swej szansy mogliby upatrywać także szukający zatrudnienia w rolnictwie, hotelarstwie, budownictwie czy sektorze opieki.
 
Kolos na glinianych nogach
Chociaż z perspektywy Westminsteru w tym momencie można by już pomachać brytyjską flagą, powiedzieć good bye, zasłonić kurtynę i czekać na oklaski, to jednak wiele wskazuje na to, że kłopoty dopiero się zaczynają.
W Szkocji po raz kolejny zwycięstwo odniosło proeuropejskie SNP. Wprowadzając do brytyjskiego parlamentu o 13 posłów więcej niż za poprzedniej kadencji (w sumie 48 deputowanych), dało wyraźny znak, że północ nie akceptuje obecnego stanu rzeczy. Pierwsza minister Nicola Sturgeon na połowę 2020 r. zapowiedziała złożenie wniosku o organizację drugiego referendum niepodległościowego. W pierwszym, zorganizowanym przed pięcioma laty górą byli wprawdzie zwolennicy jedności narodowej, ale wówczas o opuszczaniu Unii nawet się nie myślało. Sondaże już teraz dają 51 proc. poparcia społecznego dla secesji i bez ryzyka można zakładać, że każde potknięcie kraju związane z funkcjonowaniem poza UE, będzie coraz bardziej podsycało nastroje separatystów.
Powyborcza konsternacja zapanowała również w Irlandii Północnej. Los prowincji od wielu miesięcy był obiektem targów między Londynem a Brukselą. Rzecz o tyle łatwiejsza, że w efekcie trwającego od blisko trzech lat sporu między Demokratyczną Partią Unionistów (protestanci), a Sinn Fein (katolicy), władza na wyspie skupiała się głównie na dbaniu o pokój i przestrzeganiu zasad ustanowionego w 1998 r. porozumienia wielkopiątkowego. Komentatorzy są podzieleni na temat tego, co czeka Irlandczyków w tym momencie. Jedni dostrzegają w brexicie szanse na zwiększenie integralności wyspy, inni ryzyko zaognienia napięć. Pewne jest jedno: po odbiciu od bazy zwanej „Wspólna Europa”, utrzymanie właściwego kursu okaże się znacznie trudniejsze zarówno nad kanałem La Manche, jak i na Morzu Irlandzkim.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki