Miliony ludzi wzruszają się historią Ebenezera Scrooge’a, kutwy i mizantropa, który zaznawszy cudownej przemiany w przeddzień Bożego Narodzenia, stał się odtąd człowiekiem wesołym, prawym i serdecznym dla innych. Opowieść wigilijna Charlesa Dickensa to literacka fikcja, nie znaczy to jednak, że podobne historie nie zdarzają się w rzeczywistości. Spróbujmy wydobyć jedną z nich z zatartych przez czas kart przeszłości.
Jan Antoni Chrapowicki, polski szlachcic żyjący w czasach Potopu, znany jest głównie w środowisku meteorologów. Dlaczego? Otóż w swoim diariuszu przez bez mała trzydzieści lat, dzień po dniu, zapisywał stan pogody. Dlatego jego notatki są dziś bezcenne dla badaczy zmian klimatycznych. Ale nie tylko dla nich. Zapiski z lat 1656–1685, bo taki okres obejmują jego dzienniki, to dla nas kopalnia wiedzy o tamtej epoce.
Zapiski to lakoniczne i często trzeba domyślać się, jaki sens kryje się za skąpymi w słowa zdaniami. Za to ich wartością jest długotrwałość. I tylko dzięki tej długo trwającej narracji możemy, uważnie studiując tekst diariusza, wytropić dyskretne zmiany, jakie dokonywały się w sercu jego autora.
W kominie zagorzało
„Wieprze dwa zabito i wołu karmnego” – tak nasz pamiętnikarz skwitował przygotowania do Wigilii Anno Domini 1656. Świątek czy piątek, Chrapowicki z równą troską doglądał spraw dnia codziennego. W dzień Bożego Narodzenia do kościoła nie zajechał, gdyż miał na głowie domową wizytę wojewody nowogródzkiego. W następne z kolei święta musiał odwiedzić jakiegoś „pana wojewodzica”. Robił to niewątpliwie z powodu ważnych spraw państwowych. Trwała wojna, i to podwójna – bo ze Szwedami oraz z Moskwą. Rosjanie, którzy wtargnęli do Rzeczypospolitej w 1655 r., zagarnęli majątki Chrapowickiego w województwie smoleńskim, więc tenże tułał się od dworu do dworu, szukając możnych protektorów, pomocnych w przywróceniu fortuny. W toku owych starań związał się ściśle z księciem Januszem Radziwiłłem (od jego śmierci zaczyna swoją kronikę), odmalowanym w czarnych barwach przez Sienkiewicza. Później przeszedł na usługi również znanego z Potopu Bogusława Radziwiłła.
Na los wygnańca poniekąd sam zasłużył. Jako chorąży smoleński winien był stanąć na granicy i osobiście bronić jej przed Moskalami. On tymczasem, zaniedbawszy mobilizację województwa, ruszył do Warszawy, by tam perorować w Sejmie. W ten sposób przegadał Smoleńsk, do którego nigdy już nie powrócił. Ani on, ani Rzeczpospolita.
Czy czuł z tego powodu wyrzuty sumienia? Pod datą 19 grudnia 1658 r. zanotował: „Tej nocy w kominie zagorzało, bez szkody, z łaski Bożej, z przestrachem”. Wrażenie zaiste musiało być mocne, skoro Chrapowicki, niegrzeszący przecież tchórzostwem i nieujawniający dotąd w diariuszu własnych uczuć, tak to opisał. Ale chyba nie o sam pożar tu chodzi. Pan chorąży smoleński, jako syn swoich czasów, był z pewnością człowiekiem przesądnym i nawet drobny domowy wypadek mógł potraktować jako znak z nieba. Tym bardziej że zbliżało się Boże Narodzenie.
25 grudnia pojawia się znamienny zapis: „confessio”, czyli spowiedź. Musiała to być spowiedź z co najmniej kilku lat, bo wcześniej nic o jego życiu sakramentalnym nie wiemy. Chrapowicki, wychowanek kalwińskiej rodziny, przeszedł na katolicyzm podczas studiów w Padwie, ale jak dotąd, postawy pogłębionej religijności nie ujawniał. Co ciekawe, słowo „confessio” zostało przez autora własnoręcznie przekreślone. Czyżby jezuita, specjalnie zaproszony tego dnia do dworu, odmówił mu rozgrzeszenia? Ten sam jezuita odwiedził Chrapowickiego cztery dni później i być może dopiero wtedy mógł się dokonać sakrament pojednania.
Chwała Bogu za wszytko
W tamtych grudniowych dniach 1658 r. wydarzyło się jednak coś więcej. Mówi nam o tym kolejny lakoniczny zapisek: wykaz „co pani małżonka płaciła bez mnie czeladzi”. Również i ta partia tekstu została przekreślona szerokim gestem dłoni Chrapowickiego. Słychać tu jakby echo gniewu męża, pod którego nieobecność niegospodarna, jak sądzi, małżonka roztrwoniła złotówki, uskładane w domowej szkatule. Następnego dnia wypadła jednak Wigilia i pan chorąży pożałował swej zapalczywości. Co więcej, z okazji świąt sam szczodrze nagrodził ową „czeladź”, o której rozpuszczanie jeszcze wczoraj miał pretensje do żony.
Można by powiedzieć – śmieszna domowa sprzeczka, ale spomiędzy tych suchych wierszy wyziera w naszą stronę sytuacja godna dramatu. Dostępna wiedza historyczna mówi nam nieco o tym, o czym milczą karty diariusza. Pani Anna z Wyleżyńskich była drugą żoną Jana Antoniego, można więc przypuszczać, że była znacznie od niego młodsza. Dwóch dorosłych już synów z pierwszego małżeństwa nienawidziło swojej macochy, która przecież mogła być ich rówieśnicą. Pani Anna nie miała więc łatwego życia. Niedługo po ślubie napadli na Polskę Moskale i Chrapowiccy, utraciwszy dom, żyli „w cudzych kątach” – jak sam o tym pisze jej mąż. W dodatku Chrapowicki, zajęty polityką i sejmowaniem, nie miał czasu dla żony. Nie miał go nawet w momentach próby, kiedy to zimą 1656 r. odszedł z tego świata Oleś, ich pierworodny, a także we wrześniu tego samego roku, gdy osamotniona kobieta, przestraszywszy się ciągnących w pobliżu Tatarów, poroniła. To wszystko nadwerężyło jej zdrowie, a zapis „pani małżonka bardzo chora” pojawia się niedługo przed wspomnianym pożarem.
Wiele wskazuje więc na to, że wigilia Anno Domini 1658, jak również zakończone odkładaną od dawna spowiedzią święta Bożego Narodzenia musiały odmienić serce pana Jana. Ostatni zapis z owego roku brzmi też inaczej niż poprzednie: „Skończyłem i ten rok na wygnaniu jeszcze. Chwała Bogu za wszytko”. Chrapowicki pogodził się z najbliższymi – a chyba także i z własnym losem.
Być może tamte chwile odmieniły go na trwałe, bowiem odtąd w każde Boże Narodzenie modlił się i zapewne spowiadał. Świadczą o tym wzmianki w diariuszu, mówiące o obecności księży w jego domu – właśnie w każde święta. Ale co tak naprawdę działo się w jego sercu, wie dzisiaj tylko sam Bóg. My możemy jedynie spekulować. Więc czy tej opowieści wierzyć, czy też nie – niech czytelnicy wybiorą sami.