Dla kogo jest ta książka? Raczej nie dla inkwizytorów pewnych swych racji i tych wszystkich, którzy nie widzą świata poza doczesnością. Ci niech uciekają od tego Raspaila jak najdalej. Jeżeli jednak ktoś chce się pochylić nad ludzkim losem i nad pohańbieniem – niech zostanie. I przez chwilę przybliżając się do bohatera powieści, sprawcy zbrodni – nawet jeżeli napawa to obrzydzeniem – przyjrzy się temu, co uczynił ze swojego życia.
Zakamarki ludzkiej duszy
Raspail niczego nie radzi. Jedynie może prosi: nie bądźcie już sędziami, osąd się dokonał i jest w pełni sprawiedliwy. Nie ma odpuszczenia czy okoliczności łagodzących. Zbrodnia była okrutna, została ukarana i potępiona. Nie ma mowy o odstąpieniu od ziemskiej kary. Nic z tych rzeczy! Zaś wszystko, co dzieje się później, jest zagadkowe i wchodzi w sfery intuicyjne. Wymaga nie dociekliwości przypisanej sprawnym detektywom, imponującym bystrością umysłu i skojarzeń, lecz bardziej jest zadaniem dla tych, co lubią się zapuszczać w zakamarki duszy ludzkiej. Łatwo tam pobłądzić, łatwo zawrócić i zrezygnować. Niełatwo natomiast pojąć tajemnicę. Ta bowiem nie rozstrzyga się w rozwiązaniu łamigłówki, lecz w zawierzeniu, że jest jakaś znacząca siła sprawcza, która działa często zaskakująco i wymyka się racjonalnemu pojmowaniu.
Zaskakująca obrona
Miłosierdzie Jeana Raspaila właśnie na tym opiera swoją siłę „docierania”. Czytelnicy tej powieści i tak podzielą się na dwie zasadnicze grupy. Jedni, wzorem pierwszego kapelana więziennego, opiekującego się zbrodniarzem, proboszczem z Bief (może również w towarzystwie Waltera Kurtza, bohatera z Jądra ciemności Josepha Conrada) w takiej sytuacji powiedzą: „Potworność, potworność” albo w innym tłumaczeniu: „Zgroza, zgroza”. W Miłosierdziu, jak u Conrada, również pada pytanie o potworność i szaleństwo: „Jeśli proboszcz z Bief nie jest szaleńcem, to kim? Potworem! Niech Ekscelencja przypomni sobie okoliczności, przerażające szczegóły, jego postawę w czasie procesu. Potrzebny byłby jego Ekscelencji advocatus diaboli...”.
Drudzy ze śmiałków, zagłębiających się w tę historię, zerkną na trop zaproponowany przez pomocnika mecenasa, broniącego księdza zbrodniarza. Ów asystent w swojej refleksji nad sprawą odwołuje do czegoś tak nienamacalnego, jak Boża łaska: „Panie prezydencie, ten człowiek zabił swoją kochankę i swoje dziecko właśnie dlatego, że był księdzem. Czy byłby prawdziwie sobą, gdyby tchórzliwie zadowolił się typowo ludzkim rozwiązaniem? Za naszych czasów możliwe jest przecież, żeby ksiądz wydalony ze stanu kapłańskiego wiódł życie męża. Czasem nawet Kościół bierze takie rozwiązanie pod uwagę. Nazywa się to przeniesieniem do stanu świeckiego. Ale to właśnie dlatego, że zamieszkiwał w nim Bóg, proboszcz z Bief zabił. Nie mam nic więcej do dodania”.
Zabił z miłości
Ta wydawałoby się krucha argumentacja, jednakże trafia. Żywot proboszcza z Bief po zbrodni mógł się dokonać szybko. Ale decyzją prezydenta kara śmierci zmienia się na dożywocie. Po raz wtóry, jego życie się tliło i bliskie było zakończenia, kiedy w ustronnym miejscu zostaje zmasakrowany przez współwięźniów. Takich samych oprawców i zwyrodnialców. Zbrodniarzy przekonanych, że według kodeksu więziennego należy księdza zabójcę, który dodatkowo uśmiercił dziecko, wyeliminować z ich „honorowej” społeczności.
Wkrótce dokonuje się rzecz niezwykła, po niespełna sześciu miesiącach ksiądz zyskuje aprobatę innych osadzonych, a nawet szacunek. Co przesądza o takiej zmianie? Wątpliwości mnożą się wraz z odkrywaniem dokumentów i relacji: „Jeśli proboszcz z Bief nie jest szalony, jeśli naprawdę jest potworem, to czy należy się doszukiwać w jego hańbie nadprzyrodzonego znaczenia. (…) Zabił z miłości i z bojaźni Bożej. Zabił, bo próbował zmazać w oczach ludzi błąd Bożego kapłana. Może to, co nazywasz jego szaleństwem, jest po prostu mistycyzmem, wykolejonym, ale jednak mistycyzmem”. Takie m.in. dialogi prowadzą w Miłosierdziu między sobą biskup Anselmos, ksiądz kanonik Jacquelein i ksiądz Simon Giordans, kapłani przybywający z zewnątrz, by przyjrzeć się sprawie, osobie i zjawisku. Rozwiązanie przypominające to zastosowane w późniejszym rewelacyjnym Imieniu róży Umberto Eco. Oczywiście nie chodzi autorowi Miłosierdzia o to, żeby twierdzić, że można w pewnych okolicznościach zabić z bojaźni Bożej. I jeszcze to usprawiedliwiać. Raczej jedynie o to, że w tym księdzu są równocześnie uczucia świadczące i o szaleństwie, i o głębokiej relacji do Boga, które paradoksalnie spotykają się w jednym akcie woli: zabiję!
Historia prawdziwa
Ta historia wydarzyła się naprawdę, w połowie ubiegłego wieku, w małej mieścinie na północy kraju. We Francji, która po rewolucyjnych zmianach nie była już tą samą Francją. Już wtedy występowała w swej wersji zdechrystianizowanej. Miłosierdzie początkowo wydaje się przypominać literacki reportaż z miejsca zbrodni, gdzie zbrodniarz musi się zmierzyć z własnym okrucieństwem i narzuconym przez los spełnieniem. W tym momencie Raspail zbliża się bardzo mocno do „problemów przeklętych” Fiodora Dostojewskiego. Z pytaniami o poczucie misji i granice szaleństwa. Sam już praktycznie pretendując do miana klasyka literatury francuskiej, nie ukrywa, że niezmiernie bliscy są mu klasycy rosyjscy. Oprócz Dostojewskiego ceni Antona Czechowa, tego od Wiśniowego sadu i Wujaszka Wani. Zaś sam proces powstawania Miłosierdzia przypomina wiele ze zmagań Michaiła Bułhakowa z Mistrzem i Małgorzatą. Tenże Bułhakow tworzył swoją powieść ponad 12 lat, do ostatnich chwil życia, ciągle niezadowolony z kolejnych wersji i finalnego efektu. Raspail z Miłosierdziem przesiedział ponad 30 lat, rozważając różne warianty i tytuły dzieła. Ba, w pewnym momencie zdecydował się na krok niebywały. Rzadki w wypadku twórców dojrzałych. Otóż nieskończony tekst udostępnił do przeczytania kapłanowi-przyjacielowi, z prośbą o ocenę, czy warto opowieść kontynuować. Odpowiedź była twierdząca. Ale ostatecznie rzecz pozostała nieukończona. W specjalnym postscriptum pisarz tłumaczy swoje motywy i dochodzenie do takiej decyzji – warto się zapoznać z tym wyznaniem. Raspail nie kończy swej opowieści, choć nie ukrywa, że wie, jaki finał pisany jest tej mrocznej z początku historii. Ów zabieg można jednocześnie potraktować jako przewrotną grę. Stanowi rodzaj zaproszenia czytelnika, który nie pozostanie obojętnym wobec zaprezentowanych dylematów, do dopowiedzenia sobie rozwiązania, wedle własnej domniemanej wersji i wyobrażeń.
Wstyd, który uspokaja
Zresztą to osobiste końcowe wyznanie autora stanowi w Miłosierdziu spójną klamrę. Cała historia bowiem zaczyna się od spowiedzi. Uznany mecenas, przybywając do jakiejś „niezapomnianej przez Boga” miejscowości X, zapragnął się wyspowiadać. Jego uwagę przykuwa ogłoszenie, że jeden z kapłanów ponad pół dnia poświęca na spowiadanie. Rzecz raczej już niespotykana. Mecenas pragnie rozliczyć się z własnym życiem, trochę hulaszczym i „z normalnymi ułomnościami oraz postępowaniem wcale nieheroicznym”: „Wszystkie te małe nikczemności, które miały miejsce w moim życiu, które zaakceptowałem, dopracowywałem, które knułem i które nie naznaczyły mnie bardziej niż małe ała na odrzuconej i od razu zapomnianej duszy. A teraz rozsadzały membranę mojej pamięci, rozbryzgnęły się oślepiająco i napełniły mnie wstydem. Ten wstyd odsłonił mnie przede mną samym i stwierdziłem, prawie klinicznie, że w ciekawy sposób mnie uspokaja”.
Sporo w tym konfesyjnym wyznaniu „osobistości” Raspaila. Pisarz w jednym z wywiadów przyznaje, iż „obudził” się niegdyś w momencie, kiedy ominął Kościół, choć pozostał w gronie wierzących. Szukał tego, co wydawało mu się, że zostało gdzieś zagubione. Jako „czarna owca” w rewolucyjnej rodzinie (jego bliscy familijni mają na „pamiątkę” swych światłych dokonań poświęcone place w Paryżu) z dumą podkreśla, że od narodzin był tradycjonalistą. Ten znany monarchista, ceniący w monarchii stałość, porządek, majestat i rodzaj sacrum, brak owych przymiotów dostrzega u współcześnie rządzących. Przyznaje również, że lubi wszystko, co dawne w Kościele – dawniej sprawowaną liturgię, dawne oprawy śpiewne i dawne obyczaje zakonne. I te wartości uznaje za budulec, w momencie zaniku „wielu ideałów i wyższych uczuć”. Dla postronnych i chwalców cywilizacyjnych jest Raspail „zmurszałością”. Sam pisarz ceni sobie tę „negatywną” opinię. Wbrew intencjom „obrzucających epitetami” nadają mu powagi w świece, który niewiele z powagą ma już wspólnego.
Przemiana
Co takiego stało się w celi 25, w której osadzono zbrodniarza? Jeden z wcześniejszych tytułów Miłosierdzia, proponowany przez Raspaila, brzmiał: „Bóg. Cela 25”. Wydawał się celny i bogaty w znaczenia. Zawarta nim jest karkołomna myśl, iż w celi mordercy rodzi się nowy Kościół, ufny i wierny Bogu. Na przykład więzienny kapelan w ogóle nie wierzy w prawdziwość tej przemiany. Nie dopuszcza takiej możliwości po zapoznaniu się ze sprawą i samym proboszczem z Bief. Dlatego pojawią się określenia „potworność” i „obłęd”. Nie bez podstaw. Łatwiej jest rozstrzygnąć taki spór o wiarygodność, gdy zachodzi podejrzenie szaleństwa. W celi skazanego, mimo że proboszcz z Bief nigdy nie posiadał specjalnego talentu plastycznego, pojawiają się niezwykle sugestywne wizerunki Piety i świętych, czy obrazy drogi krzyżowej (farby zezwolił przekazać dyrektor więzienia). Atmosfera rodem ze słynnego filmu Zielona mila, z Tomem Hanksem i Michaelem C. Duncanem w rolach głównych.
Łaska
W rozmowie o Miłosierdziu Raspail wyznaje: „Prawdziwym tematem powieści nie jest wstrząsająca zbrodnia, ale przejmująca wiara, jakiej dał dowód bohater książki, ksiądz z Bief. Zawsze rozważałem tę możliwość. Nikt nie wie, jak zachowywał się w więzieniu prawdziwy ksiądz zabójca. Nie opierałem się dokładnie na jego życiu. Wyobraziłem sobie tylko, że mógł wprawić w zdumienie swoich współwięźniów, gdy podczas spaceru zaczął jednego spowiadać. (…) Jestem przekonany, że zawsze zostaje krztyna łaski, która w nim pracuje. Niemożliwe, żeby go ta łaska nie uwierała, nie dręczyła”. I dodaje w innym miejscu: „Łaska Boża naprawdę istnieje. Można się z tego śmiać, jeśli traktuje się rzeczy powierzchownie, ale ona jest zawsze obecna”. To ważne w kontekście wnikania w Miłosierdzie. Przyglądając się całemu dramatowi i uwikłaniu postaci, nie należy, jak sugeruje Raspail, zapominać o działaniu łaski Bożej. Nieustannie obecnej, determinującej wydarzenia. Czy wszystko da się w ten sposób wytłumaczyć? Raspail zdaje się mówić – jeżeli widzisz cień, zatem dostrzegasz argument, by zobaczyć postać, konkretnego człowieka, który w owym cieniu skarlał, skurczył się, wlepił się w szarość i beznamiętność podłoża.
Taka jest ta książka. Pełna cieni, które każą wnikliwie rozglądać się w poszukiwaniu ludzi, spraw i rzeczy, które te cienie rzucają.
W poszukiwaniu drogi
Nowym opiekunem duchowym proboszcza z Bief zostanie ksiądz Giordans. Ważna postać w opowieści. Również wystawiony był na kuszenie. Ostatecznie udaje się mu „zamknąć drzwi” przed zalotną Josette. Charakterystyczna złożoność biografii ludzkich: jeden ulegnie i pobłądzi, drugi w sidła nie wpada. W Miłosierdziu te dwie opowieści się przenikają. Są wręcz wzorcowe. Ale ksiądz Giordans wcale nie jest uosobieniem potęgi i niezłomności. Istnieje obawa, że w sumie jego słaba konstrukcja psychiczna nie pozwoli mu się oprzeć natarczywości namiętnej kobiety. Wspólnie z proboszczem z Brief szukają prawdziwej drogi. Przy czym ten drugi zna już smak upadku.
Zderzenie perspektyw
Miłosierdzie zderza się z Klerem. Zupełnie przypadkowo. W sposób niezaplanowany film Wojciecha Smarzowskiego i powieść Raspaila spotykają się w konkretnym momencie, choć w rzeczywistości twórczej dzielą je dziesięciolecia. Film wywołuje skrajne reakcje – od entuzjazmu, po odrzucenie. Pewnie książka również spotka się z emocjonalnym odczytaniem. Nie ma co się oburzać na Smarzowskiego. Tak krzywo widzi i ma do tego prawo. Posługuje się karykaturą i tym stylem operuje, bo tak mu pasuje. Tak postrzega rzeczywistość. Tylko w skrzywionym zwierciadle. Widzi wyłącznie krzywe linie i krzywe postacie. I takie go fascynują. I takie każą mieć wyobrażenie o danym fragmencie rzeczywistości. Na tym poziomie refleksji zrobił Smarzowski swoją Drogówkę, gdzie policjanci są karykaturą kompletną, w takim samym odcieniu zaprezentował pijackie torsje w Pod mocnym aniołem.
Smarzowski w jednym z wywiadów mówi o sobie: „Jestem ateistą. I absolutnie potrafię sobie wyobrazić Polskę bez Kościoła”. I w tym przypadku jawi się trochę się jako cywilizacyjny antykościelny fundamentalista. Raspail tworzy odmienną konstrukcję. Z błędami Kościoła się wadzi, nad odejściem od tradycji ubolewa, recept na ratowanie niweczonych wartości szuka, nawet w sytuacjach skrajnych. Można powiedzieć, że Miłosierdzie to w pewnym sensie takie antidotum na Kler. Taką szczepionką podaną bez znieczulenia, która bardzo boli, ale ratuje życie. Bo rozmowa o problemie u Raspaila zaczyna się właśnie tam, gdzie obraz Smarzowskiego dawno się już kończy, gdzie finalizuje się obśmiewanie i dosadna narracja „o grzechach kleru”. U Raspaila grzech to dopiero początek. Dalej jest zbrodnia, kara, i to coś kluczowego, czyli miłosierdzie, czego widzimy już tylko skutki, bo istotę jego ukrył autor starannie pod zasłoną milczenia. Grzech i zbrodnia to upadek Kościoła, kara i miłosierdzie to początek jego odbudowy, która zaczyna się w konfesjonale. I dobrze rokuje.