Truizmem byłoby stwierdzenie, że czas szybko płynie. Jednak kiedy 29 marca 2017 r. premier Theresa May uruchamiała niesławny artykuł 50 – inicjując dwuletni okres opuszczania Unii Europejskiej – z pewnością nie zakładała, że na kilka miesięcy przed „godziną zero” tak wiele kluczowych kwestii wciąż pozostawać będzie na negocjacyjnym stole.
To właśnie presja upływającego czasu spowodowała, że po długich obradach rząd brytyjski zaakceptował roboczą wersję umowy wyjścia z Unii i dalszych relacji ze Wspólnotą. – Te dokumenty były rezultatem tysięcy godzin twardych negocjacji ze strony brytyjskich urzędników oraz wielu, wielu spotkań, które ja i inni ministrowie odbyliśmy z naszymi unijnymi odpowiednikami – tłumaczyła May tuż po przyjęciu projektu porozumienia z UE. I choć premier okrzyknęła efekt rozmów sukcesem, już po kilku godzinach okazało się, że część członków jej gabinetu ma odmienne zdanie na ten temat. Następnego dnia rezygnację złożyli minister ds. brexitu Dominic Raab i wiceminister Suella Braverman. Po godzinie w ich ślady poszła minister pracy, Esther McVey.
Dominic Raab tłumacząc swoją decyzję, twierdził, że „proponowane regulacje w sprawie Irlandii Północnej (...) stanowią bardzo realne zagrożenie dla integralności Zjednoczonego Królestwa”. Były już minister wyraził też głęboką dezaprobatę dla bezterminowego mechanizmu awaryjnego. Daje on Unii Europejskiej prawo weta wobec decyzji dotyczących granic między Republiką Irlandii, a wchodzącą w skład Królestwa Irlandią Północną. – Żaden demokratyczny naród nigdy nie zgodził się na narzucenie mu tak rozległych regulacji przez inne kraje, bez żadnej demokratycznej kontroli, ani możliwości zerwania umowy – grzmiał były minister post factum.
Kryzys goni kryzys
Dymisje ważnych postaci w rządzie Theresy May podkopują i tak słabą już pozycję premier. W kuluarach ponownie odżyły wątpliwości, czy polityk niepotrafiąca przekonać do swych racji partyjnych kolegów ma kompetencje do przewodzenia całemu narodowi. Przedstawiciele partii wspierających brexit skrytykowali ją za uległość względem Unii Europejskiej. Dla równowagi swoje dołożyli przeciwnicy opuszczania wspólnoty. Ci ze Szkockiej Partii Narodowej nie po raz pierwszy zastrzegli, że jeśli Północna Irlandia mogłaby liczyć na specjalny status i „miękką” granicę z UE, dokładnie takich samych przywilejów domagać się będzie Szkocja.
Nie można odmówić Theresie May tego, że jest kobietą silną. Podjęła się przewodzenia krajowi w sytuacji, w której stchórzyło wielu innych polityków. W gęstniejącej atmosferze debaty na temat przyszłości Królestwa wydaje się jednak, że polityczna pętla coraz bardziej będzie zaciskać się na jej szyi, a każda z kolejnych decyzji, stanowić może ostatni akord jej politycznej kariery.
Sama premier daleka jest od podawania się do dymisji. Przed kilkunastoma dniami zapewniała, że zamierza kontynuować swą pracę do momentu, w którym wygaśnie jej kadencja. Słuchy mówią jednak, że te postanowienia mogą zostać poddane próbie lada dzień. Krytycy w łonie własnej partii opracowują plany na wypadek, gdyby udałoby im się zebrać głosy potrzebne do wyrażenia wotum nieufności wobec May jako liderki konserwatystów.
Temu, co będzie się działo w UK w najbliższym czasie, przyglądać będzie się cały kontynent. Nie tylko z uwagi na zainteresowanie zagmatwanymi losami Wysp Brytyjskich, ale przede wszystkim przez wzgląd na efekty, jakie przyniesie to samej Unii Europejskiej. Jak wskazują eksperci, brexit bez umowy byłby mocno niekorzystny dla obydwu stron.
Zgodnie z planem, wyjście Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej dokona się 29 marca 2019 r.