Polski już przed czterema laty stał się najpopularniejszym językiem obcym w Wielkiej Brytanii, a szczególnie odczuwalne jest to w dużych ośrodkach miejskich. Nie inaczej jest w Szkocji, gdzie trzon polskiej społeczności skupia się wokół dwóch największych miast – Glasgow i Edynburga. Tym, co w świadomości rodaków żyjących na Wyspach wyróżnia to miejsce, przynajmniej od czasu 23 czerwca 2016 r., gdy społeczeństwa Anglii i Walii przegłosowały opuszczenie Unii Europejskiej, jest stosunek do imigrantów. Mająca większość w lokalnym parlamencie Szkocka Partia Narodowa od lat powtarza, że obcokrajowcy są tu mile widziani, a ich wkład w budowę silnego państwa jest niezaprzeczalny. Być może dlatego ta część Królestwa – w przeciwieństwie do niepokojonej zamachami Anglii – nie znajduje się w bezpośrednim kręgu zainteresowania islamskich fundamentalistów. Inna rzecz, że społeczność muzułmańska jest tu znacznie mniejsza niż na południu, nie wybijając się specjalnie na tle etnicznej mieszanki zamieszkującej tę część kraju.
W Szkocji, która stanowi jedną trzecią powierzchni Wielkiej Brytanii, żyje zaledwie 8 proc. jej mieszkańców. Ten brak ludności odczuwalny jest od razu, gdy wyjedzie się poza obręb największych miast. Malownicze, rozległe wzgórza, które ciągną się tu milami, z rzadka udekorowane są śladami ludzkiej obecności. Szkocja potrzebuje więcej mieszkańców, a w obliczu malejącego przyrostu naturalnego, demograficzną lukę znakomicie wypełniają imigranci. Polacy – słynący na Wyspach z wytrzymałości, zaangażowania i szerokich kompetencji – w szczególności.
Trudna historia
Szkoci cenią nas za umiejętność asymilacji. My, Polacy, w tej gościnnej, charakternej, ale nieco zakompleksionej nacji, znajdujemy z kolei sporo cech, które przez stulecia ciosały i naszą narodową tożsamość. Północ od wieków była najeżdżana przez Anglików. Nieustanne wojny sprawiały, że Szkoci musieli walczyć o zachowanie swej tożsamości. W starciu ze znacznie ludniejszą, silniejszą ekonomicznie i militarnie Anglią, Szkocja z każdej z potyczek wychodziła słabsza. Dopiero zawarcie unii w 1707 r. położyło kres walkom, tworząc nowe państwo. Powstanie Zjednoczonego Królestwa nie oznaczało oczywiście końca animozji. Aż do dziś mieszkańcom tej części kraju towarzyszy poczucie niższości względem Anglików.
Podczas referendum niepodległościowego sprzed trzech lat Szkocja była o krok od zerwania ponad 300-letniej unii z południem. Odwiedzający Edynburg czy Glasgow na kilka dni przed głosowaniem mogli odnieść wrażenie, że kwestia niepodległości właściwie została już przesądzona. Świadczyły o tym zawieszone w co drugim oknie flagi z krzyżem św. Andrzeja i panująca tu atmosfera powszechnego święta. Ostatecznie, różnicą kilku procent zwyciężyła opcja pozostania w sojuszu. Co o tym zdecydowało? Strach przed nieznanym, grożenie palcem ze strony Unii Europejskiej i – chyba po raz kolejny – kompleksy, które w decydującym momencie odebrały Szkotom wiarę we własną samodzielność.
Nieoczekiwana szansa
„Debata zakończyła się i będzie obowiązywać dla następnych generacji. Nie może być żadnych sporów czy powtórek. Naród szkocki wyraził swą wolę” – komentował wynik poprzedniego referendum David Cameron. Brytyjski premier nie przypuszczał pewnie, że losy trwałości Zjednoczonego Królestwa zostaną wystawione na jeszcze poważniejszą próbę w wyniku decyzji politycznej, którą on sam wkrótce podejmie. I która ostatecznie zrzuci go z politycznego firmamentu. O ile bowiem w referendum społeczeństwa Anglii i Walii zdecydowanie opowiedziały się za Brexitem (odpowiednio 53 i 52,8 proc. głosów), o tyle pozostałe części Królestwa stanęły w opozycji. W Irlandii Północnej za opuszczeniem Unii zagłosowało 44, w Szkocji – jedynie 38 proc. obywateli. Już wówczas jasne stało się, że proeuropejski rząd w Edynburgu nie odpuści, upatrując swojej szansy w powtórnym głosowaniu w sprawie niepodległości.
Dlaczego rządzącym Szkocją tak bardzo zależy na pozostaniu w Unii? Powodów jest wiele. Pierwszym z nich jest nieograniczony dostęp do europejskiego rynku. Drugim – szansa na uniezależnienie się od Anglii, trzecim – kwestia bezpieczeństwa, które gwarantuje Unia. Czwartym wreszcie – wspomniane już niedobory w zasobach ludzkich, które relatywnie niewielkim kosztem zapełniają Europejczycy.
Rozpisanie drugiego referendum przegłosowano w edynburskim parlamencie pod koniec marca. Stało się to przy dezaprobacie Londynu. Theresa May stwierdziła, że wobec wyzwań związanych z Brexitem, naród powinien zjednoczyć się ku wspólnemu dobru, a szukanie drogi do realizacji partykularnych interesów jest tego całkowitym zaprzeczeniem.
W referendum 2014 r. do głosowania uprawnieni byli wszyscy mieszkańcy Szkocji – również Polacy. Takie podejście miało pokazać obcokrajowcom, że mogą traktować to miejsce jak własny dom. Większość naszych rodaków opowiedziała się za pozostaniem Szkocji w Zjednoczonym Królestwie. Przemawiał za tym pragmatyzm. Nie było wówczas mowy o opuszczaniu UE, a rząd w Westminsterze zdawał się gwarantować stabilność kraju. Wraz z perspektywą Brexitu sytuacja odwróciła się diametralnie. Nie tylko Polacy, ale żyjący tu obywatele wszystkich krajów unijnych zorientowali się, że niepodległość Szkocji może okazać się ostatnią szansą na prowadzenie życia wedle dotychczasowych zasad. I zaczęli stawać murem za aspiracjami Edynburga.
Czekając na potknięcia
Nicola Sturgeon, która po referendum z 2014 r. przejęła stanowisko pierwszego ministra Szkocji od ustępującego Alexa Salmonda, jest politykiem wytrawnym. Miła aparycja przysparza jej popularności, a umiejętność cierpliwego wyczekiwania wciąż niesie nadzieję na końcowy sukces. Trzeba przy tym zaznaczyć, że w chwili obecnej opcja niepodległości cieszy się w Szkocji znacznie mniejszą popularnością niż kilka lat temu. Mimo determinacji polityków partii rządzącej poparcie dla wyjścia z Królestwa deklaruje jedynie 40 proc. pytanych.
Również wyniki przedterminowych wyborów parlamentarnych, które odbyły się 8 czerwca, nie wróżą Sturgeon łatwych decyzji. Jej partia utraciła część miejsc uzyskanych w brytyjskim parlamencie przed dwoma laty. Gdyby nie fakt, że wynik zdecydowanie słabszy od zakładanego uzyskała również Partia Konserwatywna, szkocki sen o niepodległości mógłby dobiec końca. A tak, w obliczu równie kapryśnego jak tutejsza pogoda klimatu politycznego na Wyspach, nie można wykluczać kolejnego zwrotu akcji. Inna rzecz, że Sturgeon doskonale wie, że pośpiech jest złym doradcą. I – w przeciwieństwie do przewodzącej konserwatystom Theresy May – nie wykonuje nerwowych ruchów. Będąc w opozycji, może pozwolić sobie na komfort wyczekiwania właściwego momentu.
Wkrótce rozpocznie się pierwsza sesja negocjacji w sprawie Brexitu między Zjednoczonym Królestwem a Unią Europejską. Obie strony chciałyby jak najszybszego pozamykania palących spraw, m.in. kwestii zachowania praw do życia i pracy na Wyspach dla zamieszkałych tu imigrantów. Zarówno Unia Europejska, jak i Londyn zapowiadają, że zależałoby im na jak najszybszych ustaleniach. Mimo to zakładanie, że rozmowy przebiegać będą bez większych problemów, byłoby naiwnością. Gra toczy się o bardzo wysoką stawkę. I właśnie w tym swojej szansy wciąż może upatrywać szkocka pierwsza minister. Wszelkie niepowodzenia lub blokady w rozmowach między Londynem a Brukselą odbijać będą się na dalszym spadku popularności obozu sprawującego władzę. A to – pomimo słabszego niż oczekiwano wyniku w wyborach parlamentarnych – może otworzyć szkockim przywódcom sposobność do umocnienia własnej pozycji. A w dłuższej perspektywie oczyścić drogę do upragnionej niepodległości.