Gdy na początku grudnia po Londynie rozeszły się wieści o rzekomych preferencjach ekonomicznych, jakimi po brexicie Unia Europejska miałaby wyróżnić Irlandię Północną, szkocka premier Nicola Sturgeon zapytała: dlaczego nie my? Zarówno Irlandia Północna, jak i Szkocja są w końcu autonomicznymi częściami Wielkiej Brytanii, a podczas referendum w 2016 r. i tu, i tam większość obywateli również głosowała podobnie: za pozostaniem w UE. Zatem skoro nawet po zapowiadanym na wiosnę 2019 r. brexicie Bruksela widzi możliwość pozostawienia Irlandii Północnej w obszarze wspólnego europejskiego rynku (EFTA i EEA), logicznie byłoby zaproponować taki sam przywilej Szkotom.
Jednak kontekst szkocki różni się mocno od irlandzkiego. Irlandczycy z Belfastu nie zabiegali dotąd, tak jak Szkoci, o oderwanie od Zjednoczonego Królestwa. Status, który dla Irlandii Północnej może być uwieńczeniem jej emancypacyjnych zabiegów, dla Szkocji musiałby oznaczać rezygnację z niepodległościowych ambicji. Jeśli się bowiem oczekuje, że Londyn zaakceptuje ulgową taryfę dla Edynburga, nie można jednocześnie wzywać do zerwania z tymże Londynem.
Miękka opcja za Europą
To wyraźny, choć pozbawiony ostentacji zwrot w polityce rządu tworzonego przez Szkocką Partię Narodową (SNP). Jeszcze miesiąc wcześniej premier Sturgeon stanowczo domagała się od centralnych władz Wielkiej Brytanii wydania zgody na szkockie niepodległościowe referendum. Miałoby ono zostać przeprowadzone jesienią przyszłego roku lub na wiosnę 2019 r., czyli w czasie, gdy realizowane będą procedury wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii. SNP już raz udało się takie referendum przeprowadzić: we wrześniu 2014 r. 45 procent Szkotów zagłosowało w nim za oderwaniem ich kraju od Wielkiej Brytanii.
Szkoccy narodowcy liczą na to, że w obliczu kryzysu, w jakim po ogłoszeniu brexitu znalazło się Zjednoczone Królestwo, odsetek szkockich zwolenników secesji wyraźnie się zwiększy. Nie jest to jednak wcale takie pewne. Choć według sondaży proporcje zwolenników i przeciwników niepodległości rozkładają się dziś pół na pół, znacznie mniej Szkotów, bo tylko około 40 proc., chciałoby widzieć swój suwerenny kraj jako odseparowany od brytyjskiego sąsiada podwójną linią granicy państwowej i granicy UE.
Szkoci czują się więc Szkotami i Europejczykami, ale nie na tyle, by ryzykować konsekwencje twardego podziału. Ich realne związki z Anglią są o wiele silniejsze niż na przykład przywiązanie Katalończyków do Hiszpanii. Przede wszystkim łączy ich z Anglikami wspólny język. Starożytny celtycki gaelic jest – podobnie jak klanowe tradycje i góralskie spódniczki w kratę – ważnym elementem szkockiej tożsamości, jednak mówi nim zaledwie garstka starszych wiekiem osób na północnych wyspach. Pokrewny angielskiemu scottish to także raczej mowa snobów i miłośników romansów Waltera Scotta. Język angielski z twardym lokalnym akcentem panuje tu niepodzielnie, będąc jednocześnie paszportem dla tych spośród Szkotów, którzy swoją przyszłość chcą budować w Londynie czy Manchesterze. A takich jest i nadal będzie niemało.
Chłodni ludzie Północy
Idee niepodległościowe były tutaj popularne zawsze, pozostawały jednak raczej w sferze sentymentów niż czynów. W średniowieczu Szkoci krwawo walczyli z Anglikami o wolność, jednak odkąd w 1707 r. (likwidacja odrębnego parlamentu) ostatecznie utracili niepodległość, nie zdobyli się na zbrojny opór całego narodu. Dwa powstania, które w XVIII w. urządzili przeciw Londynowi, były bardziej walką o zmianę dynastii, niż insurekcją na miarę polskich zrywów z czasów zaborów.
Londyn zdaje się to rozumieć i nie wznieca niepotrzebnych zadrażnień. Gdy w 1296 r. (pamiętamy film Waleczne serce?) angielski król Edward I podbił ten kraj, zabrał do Londynu kamień, na którym koronowali się władcy Szkocji. Odtąd stanowił on podnóżek koronacyjnego tronu w Westminsterze, a jednocześnie, nomen omen, kamień obrazy dla szkockich nacjonalistów. Ale w 1996 r., równo po siedmiuset latach od uprowadzenia, kamień wrócił na dawne miejsce; Szkoci obiecali tylko Anglikom, że wypożyczą go na koronację następcy Elżbiety. W 1999 r. ustanowiono szkocki parlament, więc sytuacja jakby wróciła do czasów sprzed 1707 r. Dziś Szkotom nikt nie broni być Szkotami i demonstrować dumy z tego powodu.
Wiele wskazuje na to, że taki stan rzeczy im wystarczy. Szkoci, wybierając SNP w kolejnych głosowaniach, wyrażają dążenia do podniesienia statusu ich kraju. Ale SNP, choć ma słowo „narodowa” w nazwie, nie jest partią nacjonalistyczną, przynajmniej w takim znaczeniu, jakie rozumiemy w Polsce. To centrolewicowa partia o pragmatycznym, socjalnym charakterze, dla której naród jest raczej synonimem dużej lokalnej społeczności obywatelskiej. Szkoci to chłodni ludzie Północy, nikt tu nikogo nie wzywa do wznoszenia barykad.
Katalonia jako straszak
Dlatego ostatnie wydarzenia w Barcelonie raczej ostudziły niż wzmogły szkockie zapały niepodległościowe. Kiedy premier Sturgeon nieśmiało wyraziła solidarność z katalońskimi secesjonistami (chyba tak wypadało się zachować niepodległościowej liderce?), z Madrytu posypały się na jej głowę gromy. Pani Sturgeon szybko złożyła broń, zapewniając że ona nie tyle pochwala secesję, ile gani hiszpańską policyjną przemoc. Niewiele jej to pomogło. Dziś hiszpański premier Mariano Rajoy, pomny własnych doświadczeń z Katalonią, oręduje w Brukseli przeciw popieraniu jakichkolwiek przejawów szkockiej odrębności. „Jeśli Wielka Brytania ma wyjść z Unii, wyjdzie z niej cała, a nie w kawałkach” – przekonuje europosłów, debatujących nad możliwościami ekonomicznych preferencji dla brytyjskich regionów autonomicznych.
Bruksela prawdopodobnie przyzna rację Rajoyowi. Kiedy po decyzji o brexicie deputowany SNP Angus Robertson w dramatycznym przemówieniu apelował: „Europo! Jesteśmy jednym z twoich narodów. Nie zostawiaj nas samych!”, europosłowie zgotowali mu owację na stojąco. Potem jednak była Katalonia i niesmak polityków UE z powodu niemożności wyklarowania własnego stanowiska wobec nowego wyzwania dla europejskiej demokracji. Tym wyzwaniem jest deklaracja niepodległości, zgodna z wolą większości wyborców. Nic nie wskazuje na to, aby eurokraci umieli ten kataloński węzeł rozwiązać. Tym bardziej więc nie poprą niepodległościowych aspiracji Szkotów. Mogą powiedzieć: to przecież sprawa nie nasza, ale Londynu, który nie chce mieć z nami nic wspólnego.
Wszystko to sprawia, że liderzy Szkockiej Partii Narodowej nie orędują już za referendum, nazywanym drugim brexitem. A przynajmniej nie tak głośno, jak czynili to jeszcze niedawno. Zresztą trudno im się dziwić, zważywszy że nie wiadomo, jakie byłyby jego wyniki.