Logo Przewdonik Katolicki

Dla kogo pracuje czas?

Jacek Borkowicz
FOT. SHUTTERSTOCK-EAST NEWS

Wyniki wyborów w Afganistanie nie są jeszcze znane, ale i tak jest jasne, że ten kraj stoi na krawędzi kolejnej wojny. Czy talibowie wywrócą demokratyczny porządek?

Wyniki wyborów parlamentarnych, przeprowadzonych jeszcze w październiku, są nadal nieznane. Najpierw zapowiadano ich ogłoszenie na 10 listopada, potem przedłużono termin do 23 listopada, a ostatnio mówi się nawet o grudniu. I nic w tym dziwnego, skoro afgańskie wybory można uznać za najostrzejsze dziś na świecie starcie zachodniego modelu parlamentaryzmu z archaicznym feudalizmem, terroryzmem oraz zwyczajnym chaosem. W tej sytuacji za sukces można uznać sam fakt, że się odbyły. Poprzednie przeprowadzono w 2010 r. Pięć lat później nie udało się ich przeprowadzić i odtąd aż trzy razy ich termin przekładano.
 
Co już wiadomo?
Spośród 34 afgańskich prowincji wybory udało się przeprowadzić w 27. W pozostałych jawnie i otwarcie rządzą talibowie, muzułmańscy radykałowie, którym już raz, w 1996 r., udało się przejąć władzę w Kabulu i dzierżyć ją aż do 2001 r. Wtedy to, po ataku na World Trade Center, amerykański rząd powziął w tym kraju zbrojną interwencję, która zakończyła się instalacją w Kabulu prozachodniego rządu Hamida Karzaja. Ale wojna z talibami trwała nadal. Po tym, jak w latach 2013–2014 Stany Zjednoczone oraz ich sojusznicy (w tym Polska) wycofały z Afganistanu, większość swojego kontyngentu, zostawiając tam jedynie doradców, oficerów łącznikowych oraz ekipy techniczne, walka przybrała wręcz na sile. Radykałowie faktycznie kontrolują dziś 70 proc. afgańskiego terytorium.
Talibowie oczywiście wybory zbojkotowali, uznając za wrogów wszystkich tych, którzy wzięli w nich udział. Tam, gdzie rządzą jawnie – głównie na południu kraju – nie musieli nawet się starać, gdyż na obszar ich kontroli i tak nie zapuściłby stopy żaden wyborczy komisarz. Swoje wysiłki skoncentrowali więc na szerokich połaciach Afganistanu, gdzie władze z Kabulu rządzą za dnia, lecz nocą oddają pole talibom lub zwykłym bandytom. W tych to miejscach, przed terminem głosowania, talibowie rozpętali kampanię terroru, mordując i porywając setki osób. Działo się tak nawet w stolicy. Fala przemocy wezbrała jeszcze podczas samych wyborów, pociągając za sobą 56 zabitych (w tym 9 kandydatów na posłów) oraz prawie 400 rannych. Większość z tych ludzi ucierpiała w ciągu zaledwie dwóch dni głosowania, 20 i 21 października.
 
Wyborcza kartka jako wyzwanie
Wzięcie udziału w wyborach, szczególnie na prowincji, wymagało osobistej odwagi. Na wsi ludzie często nie mają dokumentów tożsamości, więc zaprowadzono tam system tzw. identyfikacji biometrycznej, polegający na odciśnięciu niezmywalnego tuszu na opuszku palca wskazującego. Jeżeli ktoś taki, po opuszczeniu wyborczego lokalu, dostał się w ręce talibów, jego los był marny.
Władze robiły, co mogły, aby przeciwdziałać powszechnemu zastraszeniu. W prowincjach Ghazni i Kandahar przesunęły nawet o tydzień termin głosowania, tłumacząc, że ludność tamtych okręgów „nie była moralnie gotowa” do przeprowadzenia w terminie owego obywatelskiego aktu. Aby wyjaśnić ten „brak gotowości”, wystarczy przypomnieć, że latem tego roku bojówki talibów na krótko opanowały samo centrum miasta Ghazni.
Biorąc pod uwagę skalę terroru, społeczny zasięg akcji wyborczej należy ocenić, mimo wszystko, jako sukces. Na terenach kontrolowanych przez rząd udało się otworzyć prawie 20 tys. punktów wyborczych. Odwiedziło je 4,2 mln obywateli, co na niecałe 9 mln uprawnionych do głosowania daje prawie 50-procentową frekwencję. Szczególne znaczenie miał udział kobiet, które w konserwatywnym afgańskim społeczeństwie nie miały nic do powiedzenia w sprawach publicznych. Według przyjętej w 2004 r. konstytucji oraz ordynacji wyborczej kobiety w Afganistanie, dotąd dyskryminowane, mają prawo do 68 miejsc w 249-osobowym parlamencie, po dwa z każdej prowincji.
Pokazuje to, że demokracja w Afganistanie powoli, krok po kroku, zatacza coraz szersze kręgi. Problem w tym, że jej przeciwnicy, talibowie, również zyskują na sile, a nawet mają tę przewagę, że ich metody oddziałują natychmiast. A wygrać ową licytację musi jedna ze stron. Trzeciego wyjścia nie ma.
 
Afgański kalejdoskop
W wyborach wystartowali przedstawiciele 84 partii, co dobrze pokazuje podstawową słabość obecnego ustroju Afganistanu, będącego zlepkiem kleconych ad hoc koalicji. Największa z partii, Dżamiat-e-Islami, ma w obecnym parlamencie zaledwie 23 miejsca. Jej szef, Tadżyk Salahuddin Rabbani, jest synem prezydenta Afganistanu, obalonego przez talibów w 1992 r. W rządzie dzierży stanowisko ministra spraw zagranicznych.
Niezależnie od tego, kiedy zostaną podane wyniki, o znaczeniu wyborów nie zadecyduje więc taka czy inna partia, ale osoba. W Afganistanie realne znaczenie parlamentu, jako całości, jest niewielkie, lecz stanowisko deputowanego gra olbrzymią rolę dla poszczególnych polityków. Daje im dostęp do władzy w Kabulu oraz – co często nawet ważniejsze – dostęp do zachodnich funduszy pomocowych. Stąd elita afgańskiej władzy, na czele z prezydentem Aszrafem Ghanim oraz premierem Abdullahem Abdullahem, reprezentuje raczej interesy światowych banków oraz międzynarodowych koncernów niż interesy Afgańczyków. Być może jest to nieunikniona cena za utrzymanie jako takiej stabilności kraju, ale wiąże się też z napędzaniem popularności talibom.
Elity władzy wywodzą się spośród Pasztunów i Tadżyków, dwóch największych afgańskich narodowości, które zawsze miały tu najwięcej do powiedzenia w sprawach polityki. Ale jeszcze więcej Tadżyków, a przede wszystkim Pasztunów, popiera dziś talibów (ich obecnym przywódcą jest Hajbatullah Ahundzadeh). Powstała więc paradoksalna sytuacja, w której przedstawiciele czołowych etnosów, nie wybierając lub nie mogąc wybierać swoich przedstawicieli do parlamentu na terenach kontrolowanych przez talibów, oddają pierwszeństwo mniejszościom etnicznym. Skorzystali z tego chociażby Hazarowie, lud pochodzący od Mongołów, którzy w XIII w. najechali Afganistan. Do 2001 r. ci ubodzy pasterze byli nisko notowani w społecznej hierarchii i żaden Hazara nie mógł nawet marzyć o objęciu jakiegoś ważnego stanowiska w stolicy. Dziś aż dwóch przedstawicieli tej narodowości należy do dziesiątki najważniejszych polityków kraju.
Hazarowie stanowią obecnie podporę demokratycznych rządów w Afganistanie. Ale czy takich jak oni wystarczy, by obronić tam pokój?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki