Logo Przewdonik Katolicki

Osiągnęliśmy cel? Chyba niezupełnie

Jacek Borkowicz
Ceną za wycofanie się Amerykanów jest zapewnienie ze strony przywódców talibów, że nie będą wspierali żadnej działalności antyamerykańskiej oraz terrorystycznej fot. Scott Olson/Getty Images

Dobiega końca najdłuższa w historii wojna Stanów Zjednoczonych. Pozostaje pytanie, co stanie się z Afganistanem po odejściu amerykańskich żołnierzy.

Gdy 29 kwietnia opuściła Afganistan pierwsza grupa międzynarodowego kontyngentu NATO, nieustalona grupa antyrządowych partyzantów ostrzelała wojskowe lotnisko w Kandaharze, czwartym co do wielkości mieście tego kraju. Biały Dom potraktował to wydarzenie z oficjalną rezerwą: ot, incydent, jakich wiele w tym kraju. Jednak już kilka godzin później podziemne biuro afgańskiej Al-Kaidy ogłosiło historyczne zwycięstwo: wygraliśmy z Amerykanami nie tylko dzięki męstwu naszych bojowników za wiarę, ale też dlatego, że USA, wyczerpane 20-letnią wojną z nami, załamały się gospodarczo. I trzeba chyba przyznać propagandystom Al-Kaidy, że ich oświadczenia bardziej przemawiają do serc i umysłów Afgańczyków niż uspokajające komunikaty Waszyngtonu.

„To nie jest łatwa decyzja”
Wojska paktu północnoatlantyckiego okupują Afganistan od 20 lat, dwukrotnie dłużej, niż czyniły to w Wietnamie. Na afgańskim froncie walczą od czasu, gdy amerykańską interwencję w owym kraju sprowokował 11 września 2001 r. terrorystyczny atak tejże Al-Kaidy. 11 września to data symboliczna, albowiem do tego właśnie dnia bieżącego roku mają wycofać się z Afganistanu siły okupacyjne – jak zapowiedział prezydent Joe Biden. Jego poprzednik, Donald Trump, obiecał jeszcze przed rokiem, że ostatni amerykański żołnierz opuści ziemię afgańską 1 maja 2021 r., jednak terminu tego rząd w Waszyngtonie nie był w stanie wypełnić, z racji wewnętrznych problemów supermocarstwa z pandemią oraz ruchem Black Lives Matter. Bidenowi zależało przynajmniej, aby to, co miało się tego dnia zakończyć, chociaż się zaczęło.
„Po 11 września 2001 razem udaliśmy się do Afganistanu, aby rozprawić się z tymi, którzy nas zaatakowali. I aby Afganistan nie stał się znowu rajem dla terrorystów. Razem osiągnęliśmy cele, które sobie postawiliśmy, a teraz nadszedł czas, aby sprowadzić nasze siły do domu” – z tym optymistycznym komentarzem sekretarza stanu Antony’ego Blinkena nie bardzo współgrają słowa Jensa Stoltenberga, sekretarza generalnego Rady Północnoatlantyckiej, politycznej nadbudówki NATO: „To nie jest łatwa decyzja. Ale alternatywą dla wyjścia z Afganistanu byłoby nieograniczone w czasie pozostanie naszych wojsk w tym kraju. I zapewne potrzeba zwiększania sił”. Stoltenberg stawia sprawę bez ogródek: w najbliższej przyszłości Afganistan potrzebować będzie nie mniejszej, lecz właśnie większej obecności wojskowej. Tyle że nie będą to wojska NATO.

Słowo talibów
W Afganistanie stacjonuje obecnie 10 tys. żołnierzy paktu. Kontyngent USA, siłą rzeczy wiodący w tym sojuszu, liczy sobie jedną czwartą powyższej liczby. Drugi co do wielkości człon (1,3 tys. żołnierzy) stanowią Niemcy, reszta – to przedstawiciele kilkunastu innych krajów członkowskich. Umundurowanych Polaków jest w tej chwili 250–300. Wszyscy oni mają opuścić Afganistan w ciągu najbliższych czterech miesięcy.
Ruch ten jest efektem uzgodnienia, jakie zapadło w styczniu ubiegłego roku w stolicy Kataru, Doha. Amerykanie, pod przewodnictwem sekretarza stanu Mike’a Pompeo, spotkali się tam z kierownictwem afgańskich talibów. Dwustronne porozumienie, jakie wtedy podpisano, przewidywało całkowite wycofanie wojsk okupacyjnych w ciągu 14 miesięcy. Termin ten, jak już wiemy, upłynął z końcem kwietnia.
Ceną za wycofanie się Amerykanów jest zapewnienie ze strony przywódców talibów, że nie będą wspierali żadnej działalności antyamerykańskiej oraz terrorystycznej. Chciejmy wierzyć, że talibowie dotrzymają słowa, ale nie jest to wcale takie pewne, zważywszy precedens, jaki swego czasu stworzyła kilkakrotnie tu już wspomniana Al-Kaida. Przed laty przywódcy tej organizacji osiedli w Afganistanie w całkowitym porozumieniu z służbami specjalnymi USA, uprzednio solennie zapewniwszy Pentagon, że nie będą atakowali amerykańskich obiektów. Ale z Al-Kaidą jak ze skorpionem z bajki o wielbłądzie przechodzącym przez rzekę: taka jej natura, że z czasem nie wytrzymała i uderzyła na ambasady USA, potem zaś na Nowy Jork i Waszyngton. Stąd właśnie wzięła się 20-letnia wojna. Oby teraz nie zaczęła się kolejna.

Jak Durrani z Durranim
Na 33 miliony Afgańczyków tylko 14 milionów żyje dziś pod kontrolą rządu w Kabulu. Pięć milionów mieszka na terenach opanowanych przez talibów. Pozostałe 14 milionów żyje w dziwnym stanie zawieszenia: w dzień wierni rządowi, w nocy muszą słuchać partyzantów. Tak dzieje się w miastach, bo po wioskach partyzanci widoczni są nawet za dnia.
Zdziwienie może budzić fakt, że w Doha Amerykanie rozmawiali ze stroną, która przecież zbrojnie walczy z afgańskim rządem. Tym bardziej że ten rząd, z zapleczem w postaci amerykańskich bagnetów, to dziś jedyna w Afganistanie proamerykańska siła. Ale właśnie w tym fakcie ukryta jest odpowiedź. Amerykanie nigdy nie żywili przesadnego szacunku dla ustanowionych przez samych siebie marionetek, a gdy trzeba, potrafią rozmawiać z liczącymi się przeciwnikami.
Nie bez znaczenia jest też to, że w Doha zarówno szefowie obu delegacji, talibów i Amerykanów, wywodzą się z tej samej koalicji plemiennej Durrani, która od kilku wieków rządzi Afganistanem – jako królowie bądź prezydenci. Swojakom zawsze łatwiej się dogadać. Obecny afgański prezydent Aszraf Ghani, choć jest Pasztunem jak dwaj wspomniani (talibański „gołąb” Abdul Ghani Baradar i Amerykano-Afgańczyk Zalmay Khalilzad, architekt tego porozumienia), Durrani jednak, co by tu mówić, nie jest…
Pasztunowie to największa narodowość Afganistanu, 40 proc. ogółu mieszkańców. Są kośćcem jedności tego kraju, ale też, paradoksalnie, narodowością przysparzającą mu najwięcej kłopotów. To spośród nich wywodzi się najwięcej talibów. A najbardziej antyrządowe prowincje to te, które znajdują się pod historyczną dominacją Durranich.
 
To już nie ci talibowie
Czy Afganistanowi grozi więc powtórka z mrocznych lat 1996–2001, kiedy to pod rządami na wpół niewidomego mułły Omara publicznie ucinano ręce ludziom nieprzestrzegającym prawa Proroka, a kobietom zabroniono dostępu do wyższych studiów? Otóż, na szczęście, niekoniecznie. Po pierwsze dlatego, że przez minione 20 lat talibowie zdążyli się nieco ucywilizować – jeśli tak nazwać można nieco łagodniejszy stosunek do wartości reprezentowanych przez świat Zachodu. To właśnie z tego powodu ich reprezentantem wobec Waszyngtonu stał się mułła Abdul Ghani Baradar, zwolennik rozwiązań pokojowych, któremu nie w smak jest wizja Afganistanu jako światowego rozsadnika świętej wojny – jak do niedawna było w przypadku ISIS oraz Iraku.
A gdyby nawet talibowie, po zwycięskim wkroczeniu do Kabulu, zechcieli raz jeszcze przykręcić śruby religijnego fanatyzmu, przyszłoby im to znacznie trudniej niż przed 20 laty. Przez ten czas wyrosło, przynajmniej w stolicy, pokolenie Afgańczyków i Afganek wykształconych nie, jak dotąd, w medresach, lecz na uczelniach zachodniego typu, które zafundowali im amerykańscy okupanci.
Być może te uczelnie okażą się jedynym trwałym i dobrym owocem przemijającej właśnie okupacji.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki