Redakcja „Przewodnika Katolickiego” wykazała się niemałą odwagą publikując mój komentarz do listu pasterskiego biskupów polskich na stulecie niepodległości („Przewodnik” 45/2018). Pisząc tamten tekst, miałem świadomość, że może on wzbudzić kontrowersje, zostać odebrany jako szukanie dziury w całym, naruszanie radosnej atmosfery narodowego święta, wreszcie podważanie autorytetu pasterzy Kościoła w Polsce. I rzeczywiście, takie reakcje się pojawiły, choć, ku memu zaskoczeniu, nie one zdominowały ton krytyki.
Spróbujmy raz jeszcze
Okazało się, że największe wątpliwości i głęboki sprzeciw wzbudziło wezwanie do pamięci o ofiarach I wojny światowej – wojny, bez której nie byłoby szans na odzyskanie niepodległości. Nie spotkały się również z akceptacją Czytelników słowa o „nieszczęściu innych”, na którym została zbudowana nasza niepodległość. W licznych komentarzach ta właśnie część mojego tekstu została oceniona bardzo krytycznie.
Przytoczę opinię, która wydaje mi się reprezentatywna: „Ale z tym, że nasza wolność została zbudowana na fundamencie nieszczęścia innych, to już autor się zagalopował. Całkowity brak logiki. To tak jakby powiedzieć, że kanonizacja św. Maksymiliana odbyła się na fundamencie Holokaustu. Bzdura. Raczej mimo tego ogromu zła stały się też dobre rzeczy”.
Mam nadzieję, że przytoczone powyżej słowa wynikają raczej z tego, iż mój tekst nie był wystarczająco klarowny i mógł doprowadzić niektórych Czytelników do wniosków, które nie wynikają z jego ducha. Jeśli tak było, przyjmuję swoją za to odpowiedzialność. Dlatego poprosiłem redakcję „Przewodnika”, aby pozwoliła mi raz jeszcze napisać kilka słów. Ich intencją jest próba przekonania tych, którzy poczuli się zgorszeni, oburzeni, albo po prostu po ludzku dotknięci w swej wrażliwości.
Samobójstwo Europy
Jeśli ktoś z Czytelników zechciałby poświęcić nieco czasu, to namawiałbym do lektury cyklu tekstów mojego autorstwa, które ukazywały się w ostatnich miesiącach na tych łamach pod wspólnym tytułem „Ku Niepodległej”. Wiele z myśli zawartych w komentarzu do listu biskupów zostało już tam wcześniej wypowiedzianych. Nie spotkały się wówczas ze sprzeciwem. Być może szerszy kontekst ułatwiał ich zrozumienie, a powtórzone w skrótowej formie, w komentarzu do listu biskupów, stały się trudniejsze do przyjęcia.
Czasem odbieramy słowa, które godzą w nasz utrwalony obraz rzeczywistości, tej dzisiejszej i tej dawnej, jako atak na to, co jest dla nas ważne i święte. Przypisujemy złe intencje tym, którzy naruszają ten utrwalony i zastygły kształt naszych przekonań. Najbardziej wyrazisty przykład tego zjawiska dotyczy słów: „Odzyskaliśmy niepodległość dzięki wojnie, która była największą hekatombą w dotychczasowej historii, którą nie bez powodu nazywa się «samobójstwem Europy». Może więc warto przy okazji uroczystości setnej rocznicy niepodległości wspomnieć również ludzi, którym wojna odebrała życie, zdrowie, poczucie sensu, wiarę i nadzieję, młodych Polaków, Niemców, Rosjan, Francuzów, Brytyjczyków, Węgrów, Czechów, Belgów (podkreślenie moje – PS)? Może w intencjach naszych modlitw umieścić także żołnierzy wszystkich armii tamtej wojny, którzy poprzez swój okrutny los umożliwili nam to świętowanie?”.
Mam wrażenie, że jest tu dostatecznie jasno powiedziane za kogo proponuję się modlić i o czyim nieszczęściu piszę. Przecież nie o tych, którzy wywołali tę wojnę, a wcześniej dokonali rozbioru Polski. Sugeruję jedynie, aby w duchu, jak sądzę, głęboko chrześcijańskim dostrzec również ludzkie nieszczęście – nieszczęście tych, którym przyszło krwawić w bezsensownych jatkach Verdun i Sommy. Młody Niemiec to nie państwo niemieckie, młody Rosjanin to nie państwo rosyjskie – modlitwa za nich to nie jest relatywizowanie wartości naszej niepodległości; to jedynie sugestia, abyśmy radość naszego sukcesu pojęli w szerszym wymiarze, dziejowym i ludzkim.
Bez łatwych analogii
Proszę w tym miejscu pozwolić na krótki komentarz historyczny. Pierwsza wojna światowa, to wielkie nieszczęście Europy i wielkie szczęście Polski, coraz słabiej jest obecna w naszej pamięci. Większość z nas niewiele już wie o jej przyczynach, przebiegu i konsekwencjach. Mało kto np. zdaje sobie sprawę, że nie da się jednoznacznie rozstrzygnąć kwestii odpowiedzialności za jej wybuch, wyznaczyć granic dzielących dobrą i złą sprawę. To, co się da zrobić w odniesieniu do drugiej wojny światowej, jest niemożliwe albo nieuczciwe w przypadku pierwszej.
Ta Wielka Wojna, która zaczęła się w 1914 r., była zbiorowym szaleństwem ówczesnej Europy. I to nie tylko jej przywódców, ale także zwykłych Europejczyków, którzy wiwatowali na ulicach Berlina i Paryża, Londynu i Wiednia, gdy proklamowano wybuch konfliktu. Dlatego nie można uznać, że modlitwa za ofiary – także te niemieckie czy rosyjskie – jest opowiedzeniem się po złej stronie. Jest ona, powtórzę, jedynie chrześcijańskim odruchem solidarności z bliźnim. Sugerując, że powinniśmy taką modlitwę włączyć do naszego dziękczynienia za wolną Polskę, nie miałem żadnego zamysłu politycznego, nie chciałem niczego relatywizować, nie chciałem pochwalać Bismarcka piszącego: „Tłuczcie Polaków, aż im przejdzie ochota do życia” (taki zarzut też się pojawił). Chodziło mi o poszerzenie naszej pamięci, o uwrażliwienie jej na przykazanie miłości. Tylko tyle i aż tyle. Powinniśmy się o to starać także dlatego, abyśmy w euforii świętowania nie zapomnieli, czym była tamta wojna.
Pamięć i modlitwa
Mało kto czyta dziś Remarque’a, może więc warto przytoczyć jego słowa: „Widzimy ludzi żyjących, którym brak czaszki, widzimy biegnących żołnierzy, których obie stopy poszarpane są na strzępy; potykają się na łamiących się kikutach aż do następnej dziury; jakiś frajter pełznie dwa kilometry na rękach i włóczy za sobą zmiażdżone kolana, inny idzie do posterunku opatrunkowego i ponad jego kurczowo zaciśniętymi dłońmi wypełzają jelita; widzimy ludzi bez ust, bez szczęki, bez twarzy; znajdujemy jednego, który przez dwie godziny zaciśniętymi zębami wpijał się w tętnicę ramienia, aby krew nie spłynęła. […] Jakżeż pozbawione sensu jest wszystko, co kiedykolwiek zostało napisane, uczynione, pomyślane, jeśli coś podobnego jest możliwe. Widocznie wszystko było skłamane i puste, jeśli kultura wielu tysięcy lat nie zdołała temu zapobiec. […] Jestem młody, mam dwadzieścia lat; ale z życia nie znam nic poza rozpaczą, śmiercią, trwogą i spojeniem w jeden łańcuch najniedorzeczniejszej płaskości z całą otchłanią cierpienia. Widzę, iż popędzono jeden naród przeciw drugiemu, i że mordują się milcząc, nieświadomi, ogłupieni, posłuszni, niewinni”.
Bez tej rzezi nie byłoby szans na wolną Polskę. Czy mamy o tym zapomnieć? Z jednej strony nasza sprawa była słuszna, a nasze dążenie do zrzucenia jarzma zaborców – sprawiedliwe. Ale z drugiej realizacja naszych marzeń była realna tylko za sprawą konfliktu, „wielkiej wojny o wolność ludów”, jak pisał Mickiewicz. Droga do wolnej Polski musiała więc iść poprzez krew i śmierć nie tylko tych, którzy świadomie oddawali dla niej swe życie, ale również milionów ofiar lat 1914–1918. Modlitwa za nich jest dla mnie moralnym zobowiązaniem każdego chrześcijanina i Polaka, dokładnie w tej kolejności.
Fragmenty historii
Bardzo niechętnie potraktowane zostały również słowa: „List biskupów zawiera zrozumiałe słowa radości i satysfakcji narodu świętującego swe wyzwolenie, czy nie jest jednak jakimś etycznym egoizmem abstrahowanie od faktu, iż nasz sukces był zbudowany na fundamencie nieszczęścia innych? Czy słowa: «W 1918 r. za sprawą Bożej Opatrzności (…) odrodziła się po 123 latach niewoli niepodległa Polska», nie są obciążone takim grzechem” (podkreślenia moje – PS)?
Dla mnie historyczna narracja listu jest obarczona tradycyjno-rytualnym sposobem interpretowania przeszłości, wedle której Polska i Polacy cieszą się jakimiś szczególnymi łaskami Opatrzności, a rozmaite fakty z naszych dziejów są efektem Jej bezpośrednich interwencji. Żaden chrześcijanin nie może wątpić, że Bóg działa w historii, ale żaden też nie może powiedzieć, iż ma całkowitą pewność co do natury tego działania. Wiemy, że Boża Opatrzność nam towarzyszy, ale czyż przypisywanie Jej konkretnych sympatii i antypatii nie jest przypadkiem wtłaczaniem Boga w ciasne ramy naszych wyobrażeń?
Do mnie naprawdę bardziej przemawiają cytowane w poprzednim tekście słowa Benedykta XVI, wypowiedziane w Auschwitz, miejscu będącym największym wyzwaniem dla naszej wiary w Opatrzność: „Nie potrafimy przeniknąć tajemnicy Boga – widzimy tylko jej fragmenty i błądzimy, gdy chcemy stać się sędziami Boga i historii”. Dlatego napisałem o „etycznym egoizmie listu”, które to słowa mimo krytyki podtrzymuję. Biskupi wyjmując fakt odzyskania niepodległości z szerszego kontekstu historycznego, prezentując go jako prosty akt interwencji Bożej, „widzą tylko fragment”. Nie wzywają do modlitwy za Niemców, Rosjan, Francuzów, Brytyjczyków – wszystkich tych, których ofiara życia, choć bez takiej intencji, przyczyniła się do naszego powodzenia.
Bardzo chciałbym, aby nasi pasterze szli raczej drogą wytyczoną zeszłorocznym dokumentem „Chrześcijański kształt patriotyzmu” i przyjęli nie tylko narodową, ale bardziej uniwersalną wizję historii. List „Wymodlona i wywalczona wolność” nie jest krokiem w tym kierunku. Czytelnik obu tych dokumentów może mieć wrażenie niespójności, a nawet wewnętrznej sprzeczności przekazu, a nie o to przecież nam wszystkim chodzi. Głos ludzi Kościoła nie musi – a nawet nie powinien – być jednolity we wszystkich kwestiach polityki, społeczeństwa, gospodarki, a także historii, ale gdy głos zabiera Episkopat, i to w uroczystej formie, to taki brak spójności jest ewidentnym zaniedbaniem.
Ile dyskusji w prasie katolickiej?
Wśród głosów krytyki pojawiły się też zarzuty, że takich tekstów jak mój w prasie katolickiej nie wolno publikować, a już zwłaszcza w czasie, kiedy stosunek Polaków do Kościoła staje się coraz bardziej krytyczny. Dotykamy tu problemu zakresu swobody i granic, których publicystyka uprawiana w mediach katolickich nie powinna przekraczać.
Obawiam się, że w tej kwestii mam zdanie odmienne od niektórych krytyków mojego tekstu, którzy chcieliby uzależnić ów zakres od domniemanych ograniczeń chwili: nie należy pisać o czymś, gdyż dziś na to nie czas, bo musimy się bronić, zewrzeć szeregi.
Takiego sposobu myślenia nie da się znaleźć w tym, co pisałem dotąd na łamach „Przewodnika” i o czym, mam nadzieję, będę pisał w przyszłości.