Gotowi? Kamera… Akcja!
Ujęcie pierwsze. Dziki Zachód. Bezimienny rewolwerowiec, niebezpieczny przestępca i płatny zabójca usiłują dotrzeć do ukrytego przez wojsko skarbu. Mający przed oczami wspólny cel w postaci odnalezienia 200 tys. dolarów mężczyźni dość szybko przekonują się, że ich prawdziwym, największym wyzwaniem jest pozostać żywymi.
Ujęcie drugie. Znany włoski reżyser po latach powraca pamięcią do czasów dzieciństwa spędzonego w małym, sycylijskim miasteczku. Z sentymentem wspomina młodość, którą w głównej mierze spędził w parafialnym kinie. Czujny widz dość szybko orientuje się, że to tylko pretekst służący do ukazania historii wielkiej, międzypokoleniowej przyjaźni.
Ujęcie trzecie. Opowieść o wyjątkowym mężczyźnie zwanym 1900, który znaleziony za niemowlęctwa na transatlantyku, spędził na nim całe swoje życie. Tam się wychował, tam poznawał otaczający go świat, tam też, zafascynowany pięknem fortepianowego brzmienia, nauczył się na nim grać i stał się jego wirtuozem.
Gdybym chciała stworzyć pełen obraz twórczości bohatera niniejszego tekstu, lista wspomnianych ujęć przekroczyłaby 500, ponieważ właśnie tyle ścieżek dźwiękowych skomponował. Tyle historii wzbogacił swoim muzycznym ich wyobrażeniem, twarze tylu bohaterów odbił na pięciolinii. Tyle razy zachwycił. Jeśli nawet nie więcej!
Z dala od filmowego obrazu
Ennio Morricone 10 listopada tego roku świętował 90. urodziny. Trudno nie ulec pokusie oparcia swojej o nim opowieści na liczbach. Morricone jest bowiem jednym z najbardziej płodnych twórców muzyki filmowej, jakich przyszło nam podziwiać w XX i XXI w. Ponad 40 z jego soundtracków zdobyło najważniejsze nagrody przyznawane w kategoriach związanych z muzyką filmową, takie jak BAFTA (przyznana mu czterokrotnie Brytyjska Nagroda Sztuk Filmowych i Telewizyjnych), David Di Donatello (nagroda Włoskiej Akademii Filmowej, którą otrzymał aż dziewięciokrotnie), Grammy i oczywiście Oscar, a właściwie Oscary. Po pięciu nominacjach pierwszą odebraną przez Morricone statuetką był Oscar Specjalny, wręczony mu za całokształt twórczości w 2007 r. Dziewięć lat później ścieżka dźwiękowa do Nienawistnej ósemki Quentina Tarantino zapewniła mu Oscara w kategorii „Najlepsza muzyka oryginalna”. Jednak nawet Mistrz Ennio był nominowany (i to dwukrotnie w tym samym roku!) do Złotej Maliny w kategorii „Najgorsza muzyka” za kompozycje do filmów Coś i Motylek, oba z początku lat 80.
Jak mawiał jednak o nim przywoływany już Giuseppe Tornatore, Morricone to nie tylko doskonały kompozytor muzyki filmowej. To również – czy raczej przede wszystkim – po prostu doskonały kompozytor. W wywiadach często podkreśla, jak bardzo chciałby, by jego niefilmowe kompozycje były znane równie szerokiemu gronu, co te komercyjne. Zbyt często są one niemal całkowicie pomijane. Wspomina również, że niezwykle ceni sobie możliwość dyrygowania swoimi kompozycjami podczas koncertów. Wynika to z przekonania o tym, że nie są one przeznaczone jedynie do filmów. „Mają swoje własne życie” – mówi, dodając, że mimo wszystko potrafiłby żyć z dala od filmowego obrazu.
Nie tylko muzyka
Im dłużej zastanawiałam się nad tymi słowami, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że dzięki dokonaniom Morricone i my bylibyśmy w stanie wieść taki żywot. Odsuwając od siebie kino i prezentowaną w nim reżyserską wizję świata na rzecz przybliżenia melodii, które o nim opowiadają. Kto z nas bowiem, słysząc fletowy motyw będący odzwierciedleniem wycia kojota, niemal od razu nie pomyśli o Dobrym, złym i brzydkim Sergio Leone z 1966 r.? Komu podziwiającemu liryczną orkiestrę smyczkową, poprzedzoną charakterystycznym, fortepianowym wejściem, nie stanie przed oczami Cinemal Paradiso Giuseppe Tortanore z 1988 r.? Kto oszołomiony widowiskowością pianistycznego pojedynku dwóch jazzowych wirtuozów nie wspomni 1900: Człowieka legendy z 1998 r.?
Jakiekolwiek obraz zdecyduje się nam podsunąć wyobraźnia podczas słuchania kompozycji Morricone, który napisał muzykę do wspomnianych filmów, będzie to obraz prawdziwy. Prawdziwy, bo nasz, wypływający z naszej wrażliwości, doświadczeń i przeżyć. Ale też trochę jego, bo to przecież jego zamysł nasz obraz zainspirował. Pokazał mu drogę, wyznaczył kierunek i puścił wolno. Dał przestrzeń do oddechu, tak niezbędnego muzyce.
Claude Debussy powiedział, że „muzyka zaczyna się tam, gdzie słowo jest bezsilne, bo jest tworzona dla niewyrażalnego”. Ennio Morricone to Artysta. Mistrz wyrażania niewyrażalnego i Geniusz, którego ogrom dziedzictwa pewnie jeszcze długi czas będzie nas wprawiać w zakłopotanie. Zdecydowanie jednak warto mu zaufać i zamykając oczy, zapomnieć na chwilę o jego imponujących nagrodach, szacownym wieku czy dokonaniach, skupiając się na tym, by go naprawdę usłyszeć. Podejrzewam, że kiedy to się stanie, nic już nie będzie takie samo…