Jeden z moich ulubionych dowcipów brzmi: „Sekretem dobrze wysprzątanego mieszkania dwupokojowego jest fakt, że w rzeczywistości jest ono trzypokojowe”. Pewnie próbuję humorem rozładować napięcie związane z bałaganem wciąż na nowo pojawiającym się w naszym domu. Dlatego też z ciekawością przeczytałam, że bałagan nie zawsze jest zły. Może moje odkrycia będą także inspiracją dla innych?
Pozytywne strony bałaganu omawiają Eric Abrahamson i David H. Freedman w książce A Perfect Mess: The Hidden Benefits of Disorder, czyli „Perfekcyjny bałagan, ukryte zalety nieporządku”.
Autorzy zwracają uwagę, że różnice zdań co do stopnia i sposobu utrzymywania porządku w domu są przyczyną konfliktów u 80 proc. par, a aż 12 proc. osob rozwiedzionych podaje kłótnie o porządek jako jeden z czynników, które doprowadziły do rozpadu związku.
W wywiadzie dla „The Globe and Mail” z 6 czerwca 2013 r. Eric Abrahamson mówi:
„Istnieje optymalny poziom nieuporządkowania. Ponieważ ludzie uważają, że porządek jest dobry, mają tendencję, by zbytnio w niego inwestować. Jeśli spędzasz 20 godzin tygodniowo sprzątając biurko, czy zyskujesz 20 godzin dodatkowej efektywności? Jeżeli nie, może potrzebujesz tylko pięciu godzin, by przywrócić je do stanu używalności i wtedy zwiększysz efektywność?”.
Co jest nie tak z nadmiernym porządkiem?
Idealny porządek nie istnieje w naturze. Ludzie, którzy starają się, by każda rzecz, każda informacja miała ściśle określone miejsce, w rzeczywistości spędzają więcej czasu na poszukiwaniach niż umiarkowani bałaganiarze. Mózg człowieka nie działa jak komputer. Nawiasem mówiąc, w komputerze możemy mieć setki katalogów i podkatalogów z plikami o ściśle określonych nazwach, jednak i tak człowiek nie obejmuje dokładnie tego systemu i w rezultacie szuka konkretnych plików po słowach kluczowych.
Gdy staramy się, by każda rzecz w domu, w pracy, w komputerze miała swoje precyzyjnie określone miejsce, tworzymy system indeksowania, porządkowania, który jest bardziej skomplikowany niż to, co może objąć umysł człowieka. Co więcej, każda z rzeczy czy informacji pasuje do wielu różnych kategorii. Jaki system porządkowania wprowadzić np. w łazience? Czy każdy członek rodziny powinien mieć osobną półkę na artykuły higieniczne, z których korzysta? A co z rzeczami, z których korzystają wszyscy, jak np. płyn do kąpieli? Co z produktami z pogranicza higienicznych, jak np. perfumy? Co z faktem, że synek lubi w czasie kąpieli bawić się żołnierzykami i chce je trzymać na swojej półce, mimo że nie są artykułem higienicznym? Innymi słowy – próby wyznaczania konkretnego miejsca dla każdej rzeczy w domu kończą się jeszcze większym chaosem niż umiarkowany bałagan.
Zalety bałaganu
Na wstępie trzeba zaznaczyć, że nie mówimy o takim bałaganie, w którym resztki jedzenia i pleśniejąca w kubku herbata walczą w kącie z zapoconymi skarpetkami. Mówimy o bałaganie, gdzie książki o określonej tematyce piętrzą się w znanym miejscu szafy, przyprawy w nieco chaotyczny sposób leżą w konkretnym pudle w kuchni; na szafkach, biurku i stolikach widać gry, książki, papiery, które akurat są potrzebne, a rzadko używane rzeczy wepchnięte są na tyły szafy. Mówimy o takim domu, gdzie jest specjalne miejsce na rzeczy, które nie są do końca potrzebne i o których Abrahamson mówi: „Czasem lepiej po prostu wyjąć wszystko, co się tam nagromadziło i spalić, bo czas, który zabierze ci segregowanie tego, nie jest wart pieniędzy, które możesz zaoszczędzić”.
Badania prowadzone w różnych miejscach świata (również w Polsce) pokazują, że zbyt uporządkowane organizacje, w których istnieje procedura wykonania każdej czynności są najbardziej podatne na kryzysy. Dzieje się tak dlatego, że procedury z samej definicji nie obejmują sytuacji nieprzewidzianych, kryzysowych. Gdy mamy dokładny plan poradzenia sobie z typowymi wyzwaniami, stajemy się bezradni w obliczu nietypowego. Jest z tym związane np. zjawisko fiksacji funkcjonalnej – gdy jesteśmy tak przyzwyczajeni do typowego zastosowania danego przedmiotu, że nie przychodzi nam do głowy, że można go wykorzystać inaczej. Dlatego każdej organizacji potrzebne są osoby nieszablonowe, które niekoniecznie wpasowują się w standardy, za to wpadają na dobre pomysły w sytuacjach nietypowych.
Ma to przełożenie na życie rodzinne. Dla przykładu: starannie zaplanowane wakacje mogą zostać zniweczone przypadkiem losowym – psuje się samochód albo ktoś łapie grypę. Jeśli mamy w rodzinie wyłącznie osoby wysoce uporządkowane, prawdopodobnie spędzimy urlop w domu, narzekając za zrządzenie losu. Jeśli mamy kogoś z lekka chaotycznego, lecz – co idzie w parze – kreatywnego, może on ocalić wakacje, improwizując ciekawe rozwiązanie. Innymi słowy: skłonność do lekkiego chaosu, improwizacji najbardziej procentuje w sytuacjach kryzysowych.
Zalety bałaganu ujawniają się też w procesie twórczym. Zarówno pisarze, jak i wynalazcy lub biznesmeni mówią o tym, że często rewelacyjne pomysły przychodzą do głowy przez skojarzenie szeregu rzeczy czy informacji ze sobą niezwiązanych. Coś, co znalazło się w pobliżu, czego nie byłoby w wysoce uporządkowanym otoczeniu, podsuwa pomysł, który potem przeradza się w wynalazek, dzieło sztuki, książkę czy po prostu dobry produkt. A zatem chaos na poziomie tworzenia pomysłu jest jak najbardziej pożądany.
Jak radzić sobie z różnicami zdań co do porządku?
Jak wspomniałam na wstępie, bałagan jest nieustającym źródłem konfliktów w rodzinie. Czy warto tracić życie na takie kłótnie? Dobrym rozwiązaniem jest wyznaczenie w domu stref „zdemilitaryzowanych” – czyli miejsc, które członkowie rodziny mogą urządzić po swojemu. Jeżeli mamy w domu pedanta, warto by jego strefą stała się przestrzeń dostępna gościom: np. salon, łazienka. Mimo wszystko przecież wielu ludzi ocenia innych po stopniu uporządkowania domu. Warto pamiętać, że różne osoby mają różne wyobrażenia dotyczące tego, czym jest porządek, a zatem warto o tym rozmawiać. Niezbędne jest też ustalenie standardu minimum – niezależnie od tego, jak wygląda dane miejsce, nie mogą w nim znajdować się gnijące lub spleśniałe resztki jedzenia czy śmierdzące rzeczy. Ustalcie też strefę „uzbrojoną” – czyli np. salon lub inne miejsce w domu, gdzie przebywa większość domowników. To miejsce powinno być uporządkowane w największym stopniu.
Jak ma się to do modnego od pewnego czasu minimalizmu, czyli dążenia do surowości, wręcz ascezy w umeblowaniu i uporządkowaniu otoczenia? Pisałam przecież o tym całkiem pochlebny artykuł dla „Przewodnika Katolickiego” w ubiegłym roku. Wizja minimalizmu jest pociągająca głównie przez to, że obiecuje oszczędność czasu przy sprzątaniu. Ma urok ze względu na walkę z konsumpcjonizmem, bo rzeczywiście mamy w domach mnóstwo rzeczy niepotrzebnych. A zatem wydawana co jakiś czas walka z chaosem, bałaganem (pociąga mnie wizja pana Abrahamsona, by po prostu pewne stosy rzeczy wyrzucić czy spalić) jest jak najbardziej wskazana. Czy da się rzeczywiście żyć na co dzień minimalizmem? Znów oddam głos Ericowi Abrahamsonowi: „Tak, te wielkie, piękne przestrzenie wypełnione niczym. Czytałem kiedyś artykuł o architekcie projektującym takie mieszkania. Sam miał dwa – jedno z obrazka i drugie, w którym mieszkał”.