1. Rząd może rządzić
Czy się to komuś podoba, czy nie, Prawo i Sprawiedliwość to zwycięzcy ostatnich wyborów. Na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności niespełna 38 proc. uzyskanych głosów przełożyło się na samodzielną większość w Sejmie – rzecz bez precedensu w Polsce po 1989 r. Sugerowanie, że skoro frekwencja wyniosła tylko nieco ponad połowę, to PiS cieszył się poparciem zaledwie jednej piątej i w związku z tym ma niewielki mandat do sprawowania władzy, jest zaklinaniem rzeczywistości. Partia Jarosława Kaczyńskiego po ośmiu latach w opozycji i serii przegranych w wyborach prezydenckich, samorządowych, parlamentarnych i europejskich wreszcie sięgnęła po władzę. Wreszcie, bo zmiana rządu to w demokracji rzecz naturalna.
PiS szedł do wyborów z jasno sprecyzowanym programem, który przyciągnął wyborców (chwytem poniżej pasa jest twierdzić, że „kupił” ich sobie pięciuset złotymi na dziecko). Nic dziwnego, że po przejęciu władzy zaczął go realizować. Reforma wymiaru sprawiedliwości była jednym z jego elementów. Samodzielna większość nie oznacza jednak, że można robić, co się chce. Należy się podporządkować obowiązującym regułom (albo zmienić je w sposób, jaki został do tego przewidziany). Jedną z nich jest obecność w parlamencie opozycji. Jej posłowie i senatorowie zostali wybrani na dokładnie takich samych zasadach jak parlamentarzyści PiS. A to oznacza, że mają prawo, by pełnić swoją rolę, czyli kontrolować rządzącą większość.
2. Poseł to brzmi dumnie
Niestety, można odnieść wrażenie, że parlamentarna większość ze swoimi kolegami z opozycji zupełnie się nie liczy. Dowody? Niespodziewane wrzutki kolejnych projektów ustaw, ekspresowe tempo procedowania, nocne obrady. To wszystko sprawia, oględnie mówiąc, nie najlepsze wrażenie. I to w sytuacji, kiedy droga do uchwalenia prawa to dla PiS-u autostrada, bo zarówno w Sejmie, jak i w Senacie partia ta ma niezbędną większość. Czy to dziwne, że Polacy śledzący sejmowe obrady nabierają podejrzeń, skoro pod osłoną nocy zapadają ważne dla nas wszystkich decyzje?
Ostatnie posiedzenie w Sejmie niebezpiecznie zbliżyło się do parlamentów Korei Południowej, Ukrainy czy Włoch, w których gdy zabrakło siły argumentów, w ruch szedł argument siły. Do tej pory takie obrazki znaliśmy jedynie z telewizji. Wyrywanie mikrofonu, rzucanie w siebie zmiętymi kartkami z poprawkami do projektu uchwały to zachowanie nielicujące z powagą miejsca.
Osobny akapit dla osławionej wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. „Zdradzieckie mordy” i „kanalie” to słowa, które w parlamencie paść nie powinny, a jeśli już padły – ich autor powinien się z nich wycofać, gdy opadną emocje. Owszem, powoływanie się przez posłów Platformy Obywatelskiej na autorytet Lecha Kaczyńskiego przeciwko jego bratu to Himalaje hipokryzji. Wystarczy przypomnieć sobie, jak PO traktowała prezydenta Kaczyńskiego. Ale od człowieka, który pociąga dzisiaj w polskiej polityce za wszystkie sznurki, można chyba oczekiwać większej odpowiedzialności, a przynajmniej kultury. Tym bardziej że takie emocje przekładają się później na emocje nie tylko innych posłów, ale przede wszystkim zwykłych ludzi.
3.Ludzie mają prawo protestować
Tak jak na miesięcznicach smoleńskich spotykają się tysiące sympatyków PiS, tak na ulice mogli wychodzić ci wszyscy, którzy uważali reformę sądownictwa za krok za daleko. Do kilkunastotysięcznych protestów dochodziło w wielkich miastach, ale manifestowano i w mniejszych miejscowościach (czasem tylko w kilkuosobowym gronie). To oznacza, że nasze swobody obywatelskie mają się całkiem dobrze, wbrew temu, co od przegranych wyborów mówi dzisiejsza opozycja (ileż to razy słyszeliśmy już o „autorytarnej władzy”, która „pcha nas w stronę Korei Północnej”, a niedługo pewnie „wyłączy internet”).
Dlaczego protestujący wyszli na ulice? Władza i sympatyzujące z nią media znają odpowiedź: Polacy dali się zmanipulować, a rzekomo spontaniczne akcje to dobrze przemyślana strategia zmierzająca do obalenia legalnie wybranego rządu. Jeśli to jest całościowa diagnoza, to chciałbym przypomnieć słowa, jakie obecnie rządzący dedykowali swoim poprzednikom: pycha kroczy przed upadkiem. Bo czy po zmianie, jaką metodą walca przeprowadzono w Trybunale Konstytucyjnym, ludzie nie mogą mieć obaw co do proponowanego kształtu wymiaru sprawiedliwości? Dodatkowo największe z mediów sprzyjających rządzącej większości, czyli TVP, swoją jednostronną relacją tylko pogarsza sytuację. Zamiast realnej dyskusji, która mogłaby przekonać Polaków, że nie mają się czego bać, w telewizji publicznej otrzymujemy wręcz propagandowy przekaz. On trafi do „swoich”, tak jak trafia do nich narracja np. TVN czy „Gazety Wyborczej”, ale czy to jest zadanie mediów publicznych?
Demonstracje, na których w porównaniu z marszami Komitetu Obrony Demokracji pojawia się zdecydowanie więcej młodych Polaków, to łakomy kąsek dla opozycji. Grzegorz Schetyna, Ryszard Petru czy Władysław Kosiniak-Kamysz przemawiają do Polaków ze scen, bo widzą w tym szansę dla swoich partii, które – powiedzmy sobie szczerze – prócz programu „anty-PiS” nie mają dziś nic do zaoferowania. Ale to nie dla polityków opozycji ludzie wychodzą na ulice. Gdy Ryszard Petru zapowiedział swój udział w poznańskim łańcuchu świata, jego organizatorzy nie mieli nic przeciwko; powiedzieli tylko, że zapraszają go nie na scenę, a w tłum protestujących mieszkańców, bo nie o partyjne rozgrywki tutaj chodzi. I chcąc nie chcąc lider Nowoczesnej musiał się temu podporządkować.
4. Polacy mogą mieć odmienne opinie
– Trzeba zachęcać do tego, by dyskusja parlamentarna nie była spektaklem emocji, ale szukaniem dobra wspólnego ponad podziałami politycznymi, w oparciu o zasady demokratycznego państwa prawa – powiedział prymas Polski abp Wojciech Polak. Kościół nie ma swojego ulubionego ustroju ani patentu na reformę sądownictwa. Ma jednak swoje zasady. Poszukiwanie dobra wspólnego i dialog to jedne z nich.
Szukamy ich w warunkach, w których musimy na nowo przyjąć do wiadomości, że nie dość, że możemy się różnić, to żeby było gorzej – różnimy się. I nie łudźmy się: tych różnic nie da się wyeliminować. Jesteśmy skazani na to, żeby żyjąc jedni obok drugich – „my” obok „nich” – próbować szukać takich rozwiązań, które będą korzystne dla nas wszystkich i to nie w perspektywie jednej czy dwóch kadencji.
Nie jest to rzeczą łatwą, o czym boleśnie przekonał się zaraz po ogłoszeniu swojej decyzji o zawetowaniu ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa prezydent Andrzej Duda. Jego partia zwołała sztab kryzysowy, a część wyborców poczuła się wręcz zdradzona. Z drugiej strony pojawiły się głosy, by na tym nie poprzestawać i grać va banque, zmuszając prezydenta do zawetowania i trzeciej ustawy. Albo „my”, albo „oni” – inaczej się nie da.
Naszym podstawowym błędem nie jest dziś jednak to, że zakładamy, że druga strona się myli. Największym błędem jest założenie, iż ona nie ma nawet prawa głosu. I to chyba podstawowa lekcja, którą wszyscy musimy sobie przypomnieć.