W 1944 r. zginął mój stryj, a ojciec (wtedy dziecko) był zasypany gruzami. To szczególnie moja rocznica. Powstanie stało się czymś, co dziś już nie dzieli. W każdym razie mniej niż kiedykolwiek. Owszem, nie zniknęła dyskusja o sensie jego wywołania. Dobrze, jeśli ona się toczy przy użyciu spokojnych argumentów, a nie skandalizujących wykrzykników. Należę do ludzi, którzy sądzą, że niezależnie od potężnej liczby ofiar i zniszczenia stolicy, suma polskiego oporu w tamtym czasie procentowała. Tym wszystkim, co działo się w Polsce po tamtej strasznej wojnie. Choćby łagodniejszym obliczem polskiego komunizmu.
Ale niezależnie od tych racji polskiej wspólnocie potrzebny był spajający ją mit. Rozumiał tę potrzebę Lech Kaczyński – w latach 90. Po powstaniu III RP Polacy odwrócili się tyłem do polskiej historii. Triumfowała doraźność, ciasny pragmatyzm i poczucie wstydu z powodu własnej przeszłości. Doprowadzając do budowy Muzeum Powstania Warszawskiego i do utrwalenia się tradycji obchodzenia tej rocznicy, polityk ten zmienił tendencję. Okazał się ważnym rozgrywającym na polu metapolityki. Ważnym także dlatego, że wojującym w tym przypadku odwołaniem się do dobrych cech człowieka. Dzielności, wiary w sens oporu, trwania przy niepodległości. Każdy, kto choć raz był w Muzeum Powstania Warszawskiego, wie, o co chodzi.
Nie twierdzę, że wszyscy uważają dziś to wspaniałe muzeum za jednakowo własne. Wciąż ujawniają się różnice – ideowe i nawet regionalne. Ale na przykład „Gazeta Wyborcza”, która uważała kiedyś ten mit za groźny, teraz się z nim pogodziła, wobec powszechnej woli Polaków. Dzielą nas do pewnego stopnia „wyklęci”, powstanie dużo mniej. Każdej wspólnocie takie jednoczące mity są potrzebne.
Co nie zmienia faktu, że o tej kolejnej rocznicy myślę z niepokojem. Przede wszystkim dlatego, że od lat nie byliśmy podzieleni aż tak bardzo bieżącą polityką. Do pewnego stopnia to podział naturalny. Na całym świecie trwa ideowe starcie o to, jak ma wyglądać życie społeczne. Nasza polityka to tylko jego część. A jednak nawet w ramach nieuchronnego, walka polityczna w Polsce przybrała postać chorobliwą. Ktoś to powinien przerwać, ale nikogo takiego nie ma. Wszyscy są zaangażowani po jednej bądź drugiej stronie.
Jeśli myśli się dziś o powstańczej tradycji, o sensie tamtych zdarzeń, przybliżonych niedawno wspaniałym filmem zmontowanym z kronik tamtych czasów, to przecież nasuwa się tu nie tylko dzielność walki z bronią w ręku, także krótkotrwały wprawdzie, ale widoczny triumf w Warszawie społeczeństwa cywilnego, samoorganizacji. Zjednoczyli się na chwilę, w obliczu wspólnego zagrożenia, ludzie różnych poglądów, różnych wizji Polski. Taka była zresztą natura państwa podziemnego podczas wojny.
Czy dziś takie zjednoczenie, taki triumf obywatelskości byłby możliwy? Myślę o tym pesymistycznie. Sam jestem w specyficznym miejscu. Z jednej strony kibicuję wielu przedsięwzięciom obozu rządzącego, który próbuje wzmocnić rolę państwa narodowego, zaprowadzić sprawiedliwość. Z drugiej nie zawsze akceptuję metody tej walki. Tak jest przynajmniej częściowo w przypadku awantury o gwałtowną przebudowę polskiego sądownictwa. Nie uspokaja moich obaw nawet słuszna skądinąd, odważna decyzja prezydenta Dudy, który będzie teraz piętnowany we własnym obozie jako zdrajca.
Ta perspektywa pozwala wyjść poza doraźność. Ale nie daje gotowych pomysłów. Pojawia się nieśmiertelna myśl: a może coś zrobiłby Kościół? Ale politycznie on też jest podzielony i być może niechętny eksperymentowaniu. Tyle razy go z polityki wyganiano. I tak mało jest pewności, czy interwencja nie zakończyłaby się demonstracją własnej bezradności. Smutne.